środa, 7 grudnia 2016

Rozdział dwudziesty siódmy

                Błąkałam się zawiłą plątaniną ciemnych, zimnych, opustoszałych korytarzy, dopóki nie dotarłam do jakichś drzwi. Były to duże, złote, pokryte płaskorzeźbami wrota, nieco podobne do tych w Hogwarcie. Zupełnie nie pasowały do tego otoczenia; jaśniejący bizantynizmem i galanterią punkt, pośród surowych kamiennych bloków.
                Choć nie miałam na to najmniejszej ochoty, wyciągnęłam przed siebie dłoń w której dzierżyłam różdżkę i popchnęłam delikatnie prawe skrzydło wrót. Uległo bez najlżejszego oporu i z wnętrza wylała się łuna światła. Moje oczy potrzebowały dobrej chwili, żeby się przyzwyczaić do tej nagłej jasności po dłuższym przebywaniu w niemal całkowitym mroku. Wreszcie, wciąż mrużąc powieki, przekroczyłam próg i weszłam do środka.
                To co zobaczyłam wmurowało mnie w ziemię. Znajdowałam się w ogromnym, a przede wszystkim wykwintnie wykończonym atrium. Marmurowa posadzka, stonowane witraże, ręcznie rzeźbione atlanty, kryształowy żyrandol,  wytworne kolumny sięgające wysokiego, półkolistego sklepienia, a wszędzie złoto, mnóstwo złota, choć rzucające się w oczy w mało przytłaczający, wyrafinowany sposób. Istny przepych i dystynkcja.
                Oczarowana tym widokiem, dopiero po chwili zauważyłam dwa tuziny postaci stojących w półokręgu naprzeciwko mnie. Mieli na sobie czerwone, osobliwe, ale gustowne ubrania, poczynając od wytwornych smokingów i szat, a kończąc na kilkunastowiecznych habitach mnichów, smukłych tunikach oraz togach. Swoje twarze skrywali pod kapturami. Każdy z nich trzymał w dłoni różdżkę, więc ja postanowiłam opuścić swoją, wiedząc że i tak nie miałabym szans w walce.
                – Witaj. Czekaliśmy na ciebie  –  odezwała się jedna z postaci głębokim, męskim głosem i stojąc mniej więcej na środku półokręgu wysunęła się trochę do przodu.
                – Kim jesteście?  –  zapytałam.
                – Czymś nieuniknionym  –  tym razem rozbrzmiał zdecydowanie żeński głos.
                Zmarszczyłam brwi.
                – To znaczy?
                – Bólem.
                – Cierpieniem.
                – Smutkiem.
                – Stratą.
                Głosy raz po raz wypływały z tłumu. Mimowolnie mocniej zacisnęłam dłoń na różdżce opuszczonej u pasa.
                – Lecz nie obawiaj się nas  –  ponownie odezwał się mężczyzna na środku.
                – Te słowa raczej nie brzmią zbyt optymistycznie  –  zauważyłam  –  Jakoś trudno mi zaufać ludziom z takimi imionami. Nie mogliście się nazwać Szczęście, Radość i Dobre samopoczucie?
                Nikt się nie zaśmiał. Kto by się spodziewał...
                – Nie oczekujemy, że będziesz nam ufać. Nie potrzebujemy tego. Jesteśmy nieodłączną częścią życia.
                Czy ci psychopaci z Klubu Czerwonych Ciuchów mogliby wreszcie przestać gadać jakimś dziwnym szyfrem?
                – Dobra, nie wiem, o co tutaj chodzi i chyba nie chcę wiedzieć. Przyszłam tutaj tylko po siostrę przyjaciółki i jeśli powiedzielibyście mi, gdzie ten głupi pchlarz ją zabrał, to byłabym wdzięczna.
                – Nazywanie w ten sposób dorosłego samca Likinou może świadczyć o wyjątkowej bezczelności, głupocie, bądź i jednym i drugim  –  odparła zimno jedna z postaci.
                – Dzięki, miło mi. A czym tak właściwie jest to Liki-cośtam?
                – Niestety, Kate, ta rozmowa trwa już i tak za długo.
                – Skąd znasz moje imię?
                – Jest czas życia i umierania, szczęścia i cierpienia. Teraz przyszedł czas bólu. Expelliar...
                – Protego!  –  krzyknęłam, nim zaklęcie Pana Czerwony Smoking zdołało wyrwać mi różdżkę.
                – Kate, nie walcz z nami. Wiesz, że na niewiele ci się to zda. Rytuał musi trwać.
                Rozejrzałam się jeszcze raz po sali, starając sie przy tym nie zdradzać paniki. Tam musiało być cokolwiek, co mogło przydać mi się w walce! Niestety nic nie rzuciło mi się w oczy. Jedyne co mogłam wykorzystać to własny rozum, spryt i różdżkę.
                – Kim wy, do cholery, jesteście?!  –  syknęłam czując jak przytłacza mnie poczucie bezradności.
                Nagle ci wszyscy ludzie unieśli głowy oraz różdżki i wycelowali je w moją stronę. Zaraz potem naraz odezwali się chóralnym głosem.
                – Czuj się wyróżniona, Kate Malfoy. Zostałaś zaszczytnie wybrana przez Wewnętrzny Krąg.
                Przez umysł przeleciała mi myśl, w jak głupiej i niedorzecznej sytuacji się znalazłam, lecz wtem zobaczyłam dwie wiązki jaskrawoniebieskiego światła lecące w moją stronę. W porę odskoczyłam, a zaklęcia uderzyły w drzwi, nieco je przy tym osmalając.
                – Drętwota!  –  krzyknęłam nie wybierając konkretnej osoby, a celując po prostu w całą grupę. Gdy zaklęcie chybiło miałam ochotę zakląć pod nosem.
                – Reducto!  –  powiedziała jeden członek tego dziwnego Kręgu, a w moją stronę pognało fioletowe zaklęcie. Za pomocą różdżki złapałam jeden z kryształowych wazonów i uniosłam go przed sobą w powietrze. Gdy wrogi czar w niego uderzył, dzban zamienił się w małą stertę popiołu na podłodze.
                – Expulso!
                Moje zaklęcie uderzyło w półokrąg i trzy postacie odleciały do tyłu. Niestety reszta użyła zaklęcia tarczy.
                – Confrigo!
                – Riktusempra!
                W moją stronę pognały dwa zaklęcia, ale rozbiły się one o kolumnę za którą się ukryłam.
                – Everte statum!  –  krzyknęłam wychylając z zza pomnika jedynie różdżkę.
                – Bombarda maxima!  – słysząc to zaklęcie nie zastanawiałam się nawet przez chwilę, tylko od razu odskoczyłam zza kolumny. Mimo to siła wybuchu powaliła mnie na ziemię, sufit zadrżał, a filar przestała istnieć.
                – Defodio!  –  powiedziałam celując w ścianę, a kawałki boazerii zaczęły atakować Krąg.
                – Finite!  –  wrzasnął któryś z moich przeciwników.
                – Dosyć!  –  oznajmił ten facet w czerwonym smokingu, który, jak podejrzewałam, był przywódcą Kręgu  –  Kate, w tej chwili oddaj mi różdżkę.
                – Nigdy  –  odparłam, po czym zaklęciem zmusiłam do ruchu pobliskie krzesła, stół i wazy i wycelowałam nimi w Krąg.
                Zyskałam kilka sekund spokoju i w tamtej chwili natychmiast pognałam do pozłacanych drzwi. Już miałam je otworzyć, gdy ktoś ryknął:
                – Colloportus!
                Zaklęłam pod nosem i odwróciłam się z powrotem w stronę moich wrogów. W samą porę by poczuć, jak jakieś zaklęcie godzi mnie w brzuch i odrzuca na ścianę.
                – Drętwota!
                – Petrificulus Totalus!
                – Confrigo!
                – Diffindo!
                Wyczarowałam magiczną tarczę, ale było ono za słabe na tyle potężnych zaklęć i czwarte z nich ugodziło mnie w głowę. Poczułam jak po policzku leje mi się krew.
                – No i co ci z tego przyszło, dziecko?  –  rozległ się głos faceta w czerwonym smokingu, który wystąpił parę kroków w moją stronę.
                – Incarcerous!  –  wychrypiałam, ale mężczyzna bez trudu zablokował zaklęcie.
                – Dlaczego zmarnowałaś tyle naszego cennego czasu?
                – Densaugeo!  –  spróbowałam raz jeszcze, ale równie bezskutecznie.
                – I wciąż nie przestajesz, ty niewdzięczna dziewucho!  –  krzyknął przywódca Kręgu  –  Crucio.
                Wrzasnęłam z bólu. To było tak, jakby miliard rozgrzanych do czerwoności gwoździ ktoś właśnie wbił mi w mięśnie, a setki potężnych młotów gruchotały mi kości. 
                Nagle ból ustał, ale przez chwilę nie byłam w stanie się ruszyć. W każdym możliwym miejscu czułam skurcz. A mimo to uniosłam głowę i spojrzałam na tego mężczyznę, do którego żywiłam teraz nienawiść w najczystszej postaci.
                – I powiedz mi, co ci to wszystko dało?  –  syknął.
                – Sporo... satysfakcji  –  jęknęłam i w ostatecznym geście przysłowiowego łapania się brzytwy machnęłam różdżką w stronę wielkiego, kryształowego żyrandola zwisającego z sufitu na środku sali, tuż nad głowami większości Kręgu  –  Bombarda maxima!
                Część sufitu eksplodowała, a żyrandol po chwili uderzył w ziemię. Niestety, przygwoździł jedynie jedną osobę, która i tak po chwili się z niego wygrzebała.
                – Jak śmiałaś?!  –  pana Czerwony Smoking ogarnęła prawdziwa furia. Uniósł mnie do góry zaklęciem i odrzucił parę metrów, niemal dokładnie na środek sali  –  Expeliarmus!
                Gdy różdżka wyrwała mi się z ręki i złapał ją jeden z członków Kręgu, ogarnęła mnie prawdziwa panika. Lęk, jakiego jeszcze nigdy nie czułam. Leżałam ranna i bezbronna, a dwa tuziny nieznanych mi, agresywnych ludzi ustawiało się nade mną w półokręgu i celowało we mnie różdżkami. Byłam na ich łasce. W każdej chwili mogłam zginąć w bólu i samotności.
                – Crucio.
                Pomyślcie o największym bólu, jaki możecie sobie wyobrazić, a potem pomnóżcie go razy pięćdziesiąt. Mniej więcej właśnie to wtedy czułam. Miałam wrażenie, że  topią mi się kości. Czułam się tak, jakby ktoś spawał mi kręgi lutownicą. Tarzałam się po ziemi i wrzeszczałam, wiedząc że nikt nie usłyszy. Płakałam, wiedząc że oni nie wiedzą co to litość.
                Ale to minęło. W pewnej chwili wszystko ustało, a ja pomyślałam, że już nie żyję. W tej sytuacji byłoby to wybawienie. Niestety, otworzyłam oczy i zamglonym wzrokiem dostrzegłam czerwone plamy w kształcie ludzi na białym tle. To nie był koniec.
                Nim choć trochę zdążyłam dojść do siebie, poczułam palący ból w okolicy prawej łydki. Spojrzałam tam i zobaczyłam, że skóra, mięśnie i ścięgna nogi są przecięte. Widać było kość.
                – Osscarsio!
                Rozległo się chrupnięcie, a ja po raz kolejny krzyknęłam z udręki. Nawet nie musiałam tam patrzeć, żeby wiedzieć, że to zaklęcie właśnie złamało mi nogę.
                – Osscarsio!
                Kolejne zaklęcie sprawiło, że kość nogi pękła w okolicy kostki. Z mojej piersi wyrwał się wrzask rozdzierający serce.
                – Czego wy ode mnie chcecie?!
                Uniosłam głowę patrząc na swoich oprawców. Twarz każdego skrywał czerwony kaptur, a różdżkę wycelowaną miał we mnie. Nie odpowiedzieli.
                – Levicorpus!
                Wokół złamanej kostki owinęła się długa lina, która drugim końcem była przymocowana do sufitu. Potem sznur naciągnął się unosząc stopę do góry. Rozgruchotana kość zaskrzypiała, gdy zwisałam głową w dół. Po moich policzkach płynęły stróżki łez i krwi. Ta męka była nie do zniesienia.
                – Crucio.
                Ból był niewyobrażalny. Na chwilę straciłam z niego przytomność, by potem znów się ocknąć. Cierpienie się nie kończyło, a wręcz przeciwnie, nasilało. Na przemian wrzeszczałam i mdlałam.
                – Zabijcie mnie! Błagam! Chcę umrzeć!
                Nie zabili. Rozkoszowali się moim cierpieniem, ale nie chcieli śmierci.
                W pewnym momencie ktoś przeciął linę i upadłam na ziemię. Nie miałam czym oddychać, ani czym krzyczeć. A mimo to nie przestawałam wrzeszczeć. Za każdym razem gdy otwierałam oczy widziałam ich. Półokrąg postaci w czerwonych strojach z różdżkami wycelowanymi we mnie.
                Nie potrafiłam już pozbierać myśli. Czułam, że wariowałam. Powoli i boleśnie traciłam zmysły. Świadomość odchodziła gdzieś w niepamięć. Mdlałam z bólu i budziłam się ponownie go czując. Za każdym razem wracał silniejszy.
                Wreszcie wszystko zaczęło się całkowicie rozmywać. Kolory przestawały istnieć. Wszystko stawało się białe. Gdzieś, daleko przede mną rozbłysło światło jaśniejsze od czegokolwiek, co dane było mi zobaczyć. Nie byłam w stanie się podnieść, choć tak bardzo chciałam iść w tamtą stronę. Wtem na tle światła pojawiła się postać. Początkowo była niezwykle odległa, a więc i mała, ale zbliżała się w moją stronę, a jej rysy stawały się coraz wyraźniejsze. Wreszcie uklękła przy mnie i dopiero wtedy byłam w stanie go rozpoznać. To był James. Wziął mnie w ramiona i poczułam spokój. Wszystko dobiegło końca. Wreszcie mogłam przestać walczyć. Wreszcie mogłam zamknąć oczy i odejść, trzymając Jamesa za rękę. Nadeszło ukojenie.
KONIEC PERSPEKTYWY KATE

*