niedziela, 28 lutego 2016

Rozdział czternasty

                Pogoda była po prostu wspaniała. Całe błonia zalewała przyjemna fala grudniowego słońca. Okoliczne tereny pokrywała delikatna pierzynka białego puchu. Tafla jeziora, w całości skuta lodem, przepięknie iskrzyła się milionem kolorów. Ponad ośnieżonymi czubkami ciemnozielonych drzew iglastych rozpościerał się, nie zmącony ani jedną chmurką, błękit nieba.  
                Spacery po błoniach zawsze szczytowały na liście moich ulubionych czynności w Hogwarcie. Okolice zamku w czasie każdej pory roku, były jednakowo piękne i urokliwe. Ponadto, gdy tak w ciszy przemierzałam bezkresne równiny, mogłam w całości zanurzyć się w swoich myślach. Jednak, ilekroć wybierałam się na takie przechadzki, zawsze nogi ciągnęły mnie w jedno, ulubione miejsce. Brzeg jeziora pod starym, rozłożystym drzewem.
                Właśnie tam teraz siedziałam. Na jednym z gładkich kamieni, w ciszy rozmyślałam o wszystkim. O swoim bracie, o rodzicach, o wilkach, o snach, o Jamesie, o Alu i reszcie przyjaciół, o... swoim życiu. Tak... Działo się w nim dużo. Bardzo dużo. Mogłabym się nawet pokusić o stwierdzenie, że za dużo, jak dla zwykłej, magicznej nastolatki.
                Te pozornie zwyczajne miejsce, dawało wspaniałą atmosferę do wszelkiego rodzaju kontemplacji. Chłodne podmuchy wiatru co jakiś czas rozwiewały kosmyki moich włosów, jednak nie przeszkadzało mi to nawet w najmniejszym stopniu. Wręcz przeciwnie, pomagało to ,,resetować umysł'' i przechodzić z jednego tematu rozważań do drugiego.
                Wkrótce, gdy nogi zaczynały mi już drętwieć i robiło się coraz chłodniej, zdecydowałam wrócić do zamku. Kilkadziesiąt jardów od drzwi do Sali Wejściowej, zastała mnie jednak całkiem ciekawa scenka.
                Trwała właśnie bitwa na śnieżki. Nie byle jaka bitwa na śnieżki, bo była to bitwa na śnieżki z prawdziwego zdarzenia. Po dwóch stronach, na przeciwko siebie uczniowie za pomocą różdżek stworzyli dwa potężne forty śnieżne, których broniły bałwany, zaczarowane tak, by same atakowały przeciwną drużynę. Obie zimowe twierdze nosiły wyraźne oznaki zażartej walki, w postaci gdzieniegdzie występujących dziur, czy innych ubytków. Można było odnieść wrażenie, że w owej bitwie biorą udział niemalże wszyscy uczniowie, którzy zdecydowali się zostać na święta w zamku. Zarówno za barykadą, nad którą widoczna była zielona flaga, jak i tą z czerwonym sztandarem, stało całe grono osób, które na przemian rzucało, lepiło oraz zręcznie unikało ciosów śniegowych kul.
                Wyglądało to naprawdę imponująco, a co zatem idzie, zachęcająco. Zrobiłam krok w przód, lecz już po chwili dopadły mnie wątpliwości. Przypomniałam sobie te chwile, w których rozmowy wszystkich kończyły się, gdy tylko ja pojawiałam się w pomieszczeniu. Co prawda, już zaczynało przechodzić innym uczniom te wgapianie się we mnie bez słowa, jednak wciąż nie czułam się komfortowo w towarzystwie kogoś, kto nie był moim bliskim przyjacielem.
                Wycofałam się i odwróciłam. Przecież nie chciałam psuć im wszystkim zabawy... Szybkim krokiem ruszyłam do drzwi prowadzących do szkoły i już pokonywałam oblodzone schodki, gdy poczułam na swoich czterech literach dosyć mocne uderzenie, a następnie zimno w tym samym miejscu. Jakby tego było nie dość, przez owy solidny cios wymierzony zapewne śnieżką, straciłam równowagę i już po chwili leżałam na zimnych stopniach.
                Rozejrzałam się w poszukiwaniu winowajcy tego zdarzenia, a w mojej głowie już układał się starannie dopracowany plan morderstwa. Nie musiałam zbyt długo szukać, bo w moją stronę szedł James ze swoim firmowym, szerokim uśmiechem przylepionym do twarzy.
                – Rzut za sto punktów! Nie sądzisz, śliczna?  –  zawołał na powitanie, a w zamian został poczęstowany morderczym spojrzeniem bazyliszka.
                Nie mogąc wymyślić żadnej sensownej riposty, po prostu wstałam, otrzepałam się i już miałam gwałtownie przekręcić się na pięcie i odejść, gdy nieoczekiwanie poślizgnęłam się. Zapewne skończyło by się to na kolejnym siniaku na tyłku, gdyby nie niezawodny refleks szukającego Gryfonów, który złapał mnie, jednocześnie chroniąc od upadku.
                Czy ja mam Dèjà vu, czy po raz kolejny ląduję w ramionach Jamesa i to w bardzo podobnych okolicznościach? Tak czy inaczej, Potter trzymał mnie teraz i wpatrywał się w moje oczy, jak na jakiejś marnej komedii romantycznej i nic nie wskazywało na to, że zamierzał puścić. Do pełni kiczu brakowało już tylko jakiejś tandetnej sceny pocałunku. Nie zamierzałam jednak na to pozwolić.
                Wykonałam ten sam, zwinny ruch, który już raz pozwolił mi wyrwać się z objęć Jamesa, jednak tym razem nie przyniósł on oczekiwanego rezultatu. Co prawda, mogłam już poczuć grunt pod nogami, jednak chłopak zagrodził mi jedyną drogę ucieczki.
                – Nie tym razem   –  szepnął, po czym objął mnie w pasie, podniósł i przerzucił sobie przez ramię, jak jakąś starą szmatkę.
                Nie pomogło moje bicie, kopanie, drapanie, a nawet groźby, krzyki i próby wyrwania się. James szedł wesoło pogwizdując pod nosem i jakby zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. W końcu zatrzymał się i po chwili poczułam jak ląduję w wielkiej, zimnej, śniegowej zaspie. Co prawda biały puch złagodził trochę upadek, przez co nie był on tak bolesny, jednak mimo wszystko, poprzysięgłam sobie, że ten Potter mi za to zapłaci. Mocno się przeliczył, jeśli myślał, że może mną sobie bezkarnie rzucać!
                W mgnieniu oka sięgnęłam po różdżkę i nim duszący się ze śmiechu brunet zdążył zareagować, kilkanaście idealnych śnieżnych kulek pognało w jego stronę. Pod wpływem uderzenia, sam stracił równowagę i po chwili rozpłaszczył się jak długi na białym podłożu. Momentalnie mina mu zrzedła, natomiast ja nie mogłam powstrzymać wybuchu triumfalnego śmiechu.
                – Pożałujesz tego, Malfoy!  –  zagroził figlarnie.
                – Jeszcze zobaczymy, kto tu czego pożałuje, Potter!  –  odgryzłam się, po czym za pomocą różdżki stworzyłam dwie kolejne śnieżki, które już po chwili rozbiły się o twarz Gryfona.
                – Ale jak na szukającego, to refleks masz słabiutki...  –  zakpiłam z udawaną czułością.
                – A ty, jak na ścigającą, to słabo unikasz tłuczków!  –  odpowiedział, po czym posłał w moją stronę śnieżkę, którą trafił prosto w moją czapkę, jednocześnie ją zrzucając.
                – Poza tym, tam  –  dodał wskazując na pole śnieżkowej bitwy  –  gramy bez magii. Chcesz spróbować, czy strach obleciał?
                – Chcesz mi wmówić, że te forty ulepiliście sami?  –  niedowierzałam zakładając przemoczone nakrycie głowy.
                – No, a jak! Od świtu siedzimy nad nimi z chłopakami, więc nie daj się prosić tylko choć, chodząca cykorio!  –  podjudzał chłopak.
                – Cykorio?  –  zdziwiłam się.
                – Cykor i cykoria. Rany, skarbie! Nie sądziłem, że ta śnieżka była na tyle mocna, żeby uszkodzić ci mózg! A może to ja zawróciłem ci w głowie, hmmm?
                – Chciałbyś, kotku  –  rzuciłam w niego własnoręcznie ulepioną śnieżką, po czym zaczęłam uciekać w stronę białych fortyfikacji. 
                Gdy dotarłam do tej, której główny mur zdobiła ciemnozielona flaga, spotkało mnie nie lada zaskoczenie.
                – Co wy tu robicie?!  –  ledwie wydukałam, zupełnie zaskoczona widokiem przyjaciół w tej dziwnej scenerii.
                – Nie gadaj, tylko się schowaj!  –  przyciągnął mnie do siebie Jake, a tuż koło ucha świsnęła mi rozpędzona śnieżka. Przez malutkie okienko dojrzałam, że należała ona do Jamesa, który także dotarł już do swojej barykady, po przeciwnej stronie.
                Zebrałam trochę śniegu z pod nóg, ulepiłam z niej śnieżkę i wycelowałam nią w tamtą stronę. Na dobre przyłączyłam się do bitwy.

*

                Świetna zabawa trwała do momentu, kiedy na dworze nie zapanowała całkowita ciemność. Wtedy, wszyscy całkowicie przemoczeni skierowaliśmy się do Wielkiej Sali, gdzie zaraz miała rozpocząć się kolacja. Niektórzy rozsiedli się na schodach, a inni stali w przejściu, ale cała szkoła, jak jeden mąż, pogrążona była w rozmowie.
                Nasza ślizgońska grupka stała przy ścianie i w najlepsze entuzjazmowała się niedawno zakończoną bitwą na śnieżki. Nagle poczułam, że ktoś złapie mnie za rękę.
                – Musisz mi pomóc  –  usłyszałam znajomy szept Jamesa i już chwilę później razem przeciskaliśmy się przez tłum.
                Niepostrzeżenie przeszliśmy przez drzwi do Wielkiej Sali, która, pomijając nauczycieli siedzących przy ich stole, była zupełnie pusta.
                – Potter, Malfoy! Co wy tu robicie?! Kolacja dopiero za dziesięć minut!  –  rozległ się donośny głos profesor McGonagall, która aż podniosła się z miejsca.
                – Ależ, pani profesor! My tu do pani z serdeczną prośbą przybywamy!  –  odpowiedział wesoło Potter, szybkim tempem zbliżając się do stołu zaskoczonej rady pedagogicznej i wciąż ciągnąc mnie za rękę.
                – Co ty, do cholery, wyprawiasz?!  –  syknęłam cicho, gdy byliśmy jeszcze na tyle daleko, by nauczyciele nas nie usłyszeli.
                – Zaraz się przekonasz  –  usłyszałam w odpowiedzi.

*

                Po opuszczeniu Wielkiej Sali z powrotem wmieszaliśmy się w tłum, jak gdyby nigdy nic. Nie byłam zadowolona z sytuacji, w jakiej Potter mnie postawił, ale szczerze liczyłam, że to co uknuliśmy się uda.
                Gdy po stosunkowo krótkim czasie oczekiwania, nareszcie weszliśmy do środka, wszystko było tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Zamiast czterech stołów, rozłożonych po pomieszczeniu daleko od siebie, tak jak to zawsze było, na środku stał jeden duży, gotowy pomieścić tyle osób, ile w tej chwili znajdowało się w Wielkiej Sali.
                Zdumieni uczniowie nie wiedzieli co mają ze sobą począć, więc James poczuł potrzebę, żeby im to wytłumaczyć. Nie wiedzieć czemu, wychodząc na środek postanowił zabrać mnie ze sobą.
                – Witam wszystkich na Wielkiej Kolacji Integracyjnej! Zgromadziliśmy się tu, aby się ze sobą zintegrować w dniu Magicznej Integracji Międzydomowej!  –  ogłosił Potter wchodząc na jedno z krzeseł i na domiar złego wciągając mnie ze sobą.
                – Nie chcę cię martwić, Potter, ale taki dzień nie istnieje...  –  przerwał mu ktoś z tłumu.
                – A czy to problem? Oficjalnie ogłaszam dzień... Jaką dzisiaj mamy datę?  –  zaczął odpowiadać James, po czym zatrzymał się i udając ściszony ton zapytał mnie, jaki mamy dzisiaj dzień, na co sporo osób parsknęło śmiechem.
                – Dwudziesty siódmy grudnia  –  oznajmiłam, udając ściszony ton, tak jak mój poprzednik.
                – Wybornie! Tak więc, oficjalnie ogłaszam dwudziesty siódmy grudnia dniem Magicznej Integracji Międzydomowej, w skrócie MIM!  –  powiedział urzędowym tonem.
                Rozległy się gromkie brawa, śmiechy, gwizdy i wiwaty. Gdy w końcu owacje ucichły, ponownie rozległ się głos Pottera.
                – Skoro już zażegnaliśmy ten malutki kryzys, pozostaje mi tylko oznajmić, że w dzień MIM obowiązuje całkowity zakaz siedzenia obok kogokolwiek ze swojego domu, przypomnieć, że wszyscy tu obecni są zaproszeni na zbliżającą się imprezę sylwestrową, oraz życzyć wam - smacznego!
                Po słowach chłopaka, profesor McGonagall zaklaskała dwukrotnie w dłonie i stół aż ugiął się pod ciężarem jedzenia, które się na nim pojawiło. Uczniowie natychmiast zasiedli do kolacji i zgodnie z prośbą Jamesa, wszyscy zmieszali się do tego stopnia, że nie było dwójki osób, która byłaby z jednego domu i siedziałaby na sąsiadujących miejscach.
                Mi przypadło siedzenie obok jakiejś Puchonki oraz Jamesa, który gdy tylko dotarliśmy do swoich krzeseł, kurtuazyjnie je przede mną odsunął.
                Serce rosło mi w piersi, kiedy widziałam swobodnie rozmawiających Ślizgonów z Puchonami, Gryfonami, czy Krukonami. Nie sądziłam, że dożyję takiego widoku. Czułam wdzięczność do Jamesa za to, że wyszedł z tak wspaniałą inicjatywą. W życiu bym się nie spodziewała, że ktoś taki jak on, jest w stanie sprawić takie cudowne rzeczy. Szkoda, że ten wieczór nie mógł trwać wiecznie. Szczerze tego pragnęłam.

*

                Z Wielkiej Sali wychodziliśmy całą grupą, składającą się ze wszystkich osób, które zostały na święta w Hogwarcie. Po jej opuszczeniu czekało mnie kolejne zaskoczenie, bo oto na środku Sali Wejściowej stały dwie dorosłe postacie.
                Kobieta miała bladą cerę i bardzo ładną, wysportowaną sylwetkę. Jej oblicze pokrywała spora ilość piegów, które tylko dodawały jej uroku. Miała duże, brązowe oczy, zgrabny nosek oraz piękne, krwistoczerwone usta. Jej twarz okalały rude włosy, które kaskadami opadały jej na ramiona.
                Mężczyzna z kolei, miał jednocześnie poważne ale i wesołe oblicze. Cechował się raczej niskim wzrostem, a jego twarz pokrywała spora ilość zmarszczek i blizn, jednak najważniejsza była ta jedna jedyna, pomiędzy kruczoczarnymi lokami, a zakrzywionymi okularami, ta wyjątkowa, w kształcie błyskawicy.
                Chyba w całym magicznym wszechświecie nie było obeznanego czarodzieja, który nie rozpoznałby tej pary. Na środku Sali Wejściowej stali państwo Potterowie we własnej osobie. Rozglądali się po pomieszczeniu i każdy widząc tą scenę, dałby sobie rękę uciąć, że wspominali przy tym swoje młodzieńcze lata, kiedy to sami uczyli się w tych murach.
                – Mama? Tata?  –  dały się słyszeć dwa zdziwione, męskie głosy i po chwili z tłumu wyłonili się Albus i James. Obaj jakby oniemiali.
                – Co wy tu robicie?  –  zapytał się zszokowany James, gdy już przywitał się z rodzicami.
                – Pisałeś w liście, że chciałbyś pogadać, no więc jestem  –  odparł pan Potter.
                – No eeee... Dobra, powiedzmy że to jest eeee... Normalne? W każdym eeee razie... Co ty tu robisz, mamo?  –  z trudem wydukał starszy z braci Potterów.
                – Jak to co?! Jak tylko się dowiedziałam co się stało, musiałam sprawdzić, czy nic nie jest moim dzieciom. Lily, co prawda, była bezpieczna, bo spędza święta u koleżanki, ale z tego co wiem w owym zajściu brało udział aż dwóch moich synków   –  wyjaśniła i poczochrała włosy swojego starszego  syna, na co kilka obserwujących to osób parsknęło śmiechem.
                Warto bowiem wspomnieć, że ową scenę obserwowali wszyscy uczniowie obecni w zamku. Sama ledwo zdusiłam chichot, widząc, jak James poprawia fryzurę, a na jego twarzy powoli zaczyna malować się wściekłość, pomieszana z przerażeniem i bezsilnością. Ten widok był bezcenny.
                – Mamo, przestań!  –  powiedział, strącając dłoń kobiety ze swojej głowy, a ja po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć, jak na policzki Jamesa wypływają rumieńce zakłopotania.
                – Oj, przepraszam synku, zapomniałam, że jesteś już tak dorosły!  –  uszczypnęła go w policzek.
                – Ty robisz to specjalnie!  –  syknął chłopak, groźnie mrużąc oczy i zaciskając szczęki.
                – Owszem. Nawet nie wiesz, jakie to przyjemne!  –  wykrzyknęła entuzjastycznie pani Potter.
                W tym czasie, obserwująca zajście cała szkolna społeczność zaśmiewała się do łez. Większość z trudem powstrzymywała się przed tarzaniem się po podłodze ze śmiechu, cudem utrzymując ciało w pionie.
                – Kogo moje oczy widzą! Kate Malfoy! Pozwól do nas! Ile to już czasu minęło, od naszego poprzedniego spotkania?  –  zagadnął pan Potter, dojrzawszy mnie w tłumie.
                Bez chwili wahania ruszyłam w ich stronę. No bo kto by nie chciał dołączyć, do jakże wspaniałej akcji, publicznego upokarzania  Jamesa Pottera?
                – Dobry wieczór! Faktycznie, trochę czasu minęło  –  przywitałam się grzecznie, podając państwu Potterom rękę oraz dygając delikatnie nogą.
                – Bardzo się zmieniłaś. Powiem ci, moja droga, że wypiękniałaś i wydoroślałaś! Jednak nie robi to na mnie takiego wrażenia, jak mogłoby, ponieważ mieliśmy idealny wzgląd w twoje dorastanie!  –  powitała mnie pani Potter.
                – Przepraszam, chyba nie do końca rozumiem...  –  odparłam zainteresowana.
                – Mamo.. błagam... Tato... ratuj...  –  James był wyraźnie załamany.       
                Pan Potter już miał się odezwać, jednak pani Potter go ubiegła.
                – Przecież przez ostatnie trzy lata nie było listu, w którym James nie zamieściłby chociaż jednej wzmanki o tobie!  –  zaczęła.
                – Kochanie...  –  upomniał ją delikatnie mąż, najwyraźniej czując odpowiedzialność, by ratować syna przed całkowitą utratą reputacji.
                – A ile my się o tobie nasłuchaliśmy w wakacje! Gdyby nasz Jamesik interesował się nauką, tak bardzo jak tobą, to na SUMach i OWUtemach z pewnością dostałby same wybitne  –  kontynuowała kobieta.
                – James, naprawdę opowiadałeś o mnie swoim rodzicom?  –  droczyłam się.
                – Nie pisnąłem ani słowem!  –  zaprzeczył natychmiast, a jego twarz kolorem przypominała soczystego buraka.
                – Opisał wszystko ze szczegółami  –  poprawiła go pani Potter.
                Otaczający nas tłum dosłownie dusił się ze śmiechu. Wszyscy, bez wyjątku płakali z radości.
                – A mogę wiedzieć, w jakim świetle, państwa syn, mnie przedstawił?  –  dociekałam, nie bez satysfakcji. Sama cudem powstrzymywałam się przed wybuchnięciem nieopanowanym śmiechem.
                – Naturalnie, że w najlepszym! Ostatnio nawet na...  –  zaczęła kobieta, lecz po chwili jej najstarszy syn nie wytrzymał i zatkał jej buzię swoją dłonią.
                – Przepraszam bardzo, ale czy ja nie przeoczyłem może jakiejś ważnej daty? Na przykład dnia Publicznego Ośmieszania  Jamesa Pottera?  –  zapytał zażenowany.
                – Jak na razie, to w kalendarzu mam dzisiaj zapisany tylko jakiś dzień MIM, ale w sumie to z ośmieszaniem też jest dobre  –  stwierdziłam, wiedząc, że długo już tak nie wytrzymam i eksploduję ze śmiechu.
                – Co tu się dzieje?! Czy wyście się wszyscy nawdychali eliksiru szaleństwa?! Potter!  –  rozległ się donośny głos profesor McGonagall.
                – Tak, pani profesor?  –  odpowiedziała chórem, jak na komendę, trójka Potterów.
                – Nie ty, Potter! Ty, Potter! Miło cię, widzieć! Co cię tu sprowadza?  –  zapytała,  a zgromadzeni wokoło uczniowie mieli chwilę czasu by odetchnąć i nieco uspokoić oddech, co nie przychodziło im łatwo.
                – Dobry wieczór, pani profesor! Tym razem to jedynie sprawy prywatne  –  przywitał się najstarszy z tu obecnych Potterów.
                – Nie mniej jednak, chciałabym was zaprosić na herbatę, do mojego gabinetu  –  oznajmiła dyrektorka i skierowała się w stronę schodów, a stojący tam uczniowie w popłochu ustąpili jej miejsca.
                Pani Potter pożegnała się z Albusem, natomiast pan Potter z Jamesem.
                – Dzisiaj już nie damy rady, ale jutro pogadamy. Obiecuję ci, że pomogę temu chłopakowi  –  szepnął pan Potter do ucha swojemu najstarszemu synowi, jednak stałam na tyle blisko, by móc to usłyszeć. Następnie razem z żoną poszli za dyrektorką.
                Tego wieczora, wszyscy żegnali się ze sobą bardzo czule i długo. Wydawało się, że wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że gdy jutro się obudzą, wszystko wróci do normy i nie będą już tacy zżyci, więc kto mógł, odkładał tę chwilę jak najdłużej.
                – Nie jestem pewien, czy to dobrze, że tak wspaniale dogadujesz się z moją matką...  –  skwitował James, odprowadziwszy mnie pod same schody do lochów.
                – Nie przejmuj się tak, James! Twoja reputacja i tak już była w opłakanym stanie, więc wcale jej aż tak nie zepsułyśmy!  –  uśmiechnęłam się do niego szczerze, po czym poczochrałam jego włosy, tak jak uprzednio zrobiła to jego matka.
                Chłopak westchnął ciężko. Nie mogłam patrzeć na jego zmarnowaną minę, więc zaczęłam rozmyślać jak mu poprawić humor i po chwili do głowy przyszedł mi szalony pomysł.
                Wspięłam się na palcach, ponieważ chłopak był wyższy i delikatnie pocałowałam go w policzek, po czym nie patrząc na jego reakcję, uciekłam, zbiegając na dół po schodach.

*
  
    

9 komentarzy:

  1. Wow
    Naprawdę super rozdział
    Ej ja chce Jamesa i Kate jako parę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki ;D Myślę, że da się zrobić, ale nic nie obiecuję ;)

      Usuń
  2. Wow
    Naprawdę super rozdział
    Ej ja chce Jamesa i Kate jako parę

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział wspaniały (tak jak zawsze) ;) To było takie słodkie, kiedy Kate pocałowała w policzek Jamesa <3 Życzę Ci dużo weny :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakie to słodkie♡
    A przy:– Co tu się dzieje?! Czy wyście się wszyscy nawdychali eliksiru szaleństwa?! Potter! – rozległ się donośny głos profesor McGonagall.
    – Tak, pani profesor? – odpowiedziała chórem, jak na komendę, trójka Potterów.
    – Nie ty, Potter! Ty, Potter! Miło cię, widzieć! Co cię tu sprowadza? – zapytała.
    Wubuchłam śmiechem, a rzaadko mi się to przy fikach zdarza.
    Gratuluję, że Cię udało♡♡¿?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hah, dzięki! ❤ Ogromnie się cieszę, że udało mi się tym rozdziałem kogokolwiek rozbawić, bo przyznam, że bardzo się starałam, by był on właśnie taki w stu procentach pozytywny ^^

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń