środa, 24 lutego 2016

Rozdział trzynasty

                Następnego dnia obudziłam się w fatalnym humorze. No ale jaki inny humor może mieć ktoś, kto poprzedniego wieczora omal nie zginął z ręki własnego brata, a przez całą noc nie zmrużył oka?
W każdym razie, flegmatycznie zwlokłam się z łóżka i po zerknięciu na zegarek stwierdziłam, że jest już prawie czwarta po południu. No tak, jak się w nocy nie spało, to w dzień musiałam odespać, ale spać do szesnastej, to już chyba lekka przesada...
                W wyżej wspomnianym tragicznym nastroju, ociężale skierowałam się do łazienki. Od razu weszłam pod prysznic. Liczyłam, że chłodna woda wypłucze z mojego umysłu wszystkie okropne myśli i wspomnienia oraz pomoże mi ostudzić skołatane nerwy, jednak moje nadzieje okazały się płonne, bo ściekające krople nie pomagały mi nawet w najmniejszym stopniu. Zmniejszyłam ciśnienie i temperaturę, lecz nawet woda tak lodowata, że czułam gęsią skórkę i co chwila przechodziły mnie dreszcze, nie przynosiła ukojenia. Przynajmniej krople mieszały się ze łzami, które samoistnie wypływały z moich oczu.
                Wkrótce wyszłam z kabiny i spojrzałam w lustro. Dawno nie widziałam siebie w tak opłakanym stanie. Obie ręce miałam wręcz wypełnione siniakami. Najwyraźniej uściski Ala i Mike'a, były trochę zbyt silne... Na brzuchu, miałam wyraźne ślady po wczorajszym kopnięciu przez Browna. Nie jego wina, że zrobił to tak mocno, ale czułam teraz wyraźny ból w tamtej okolicy i byłam się, czy może przypadkowo nie złamał mi żebra. Oczy miałam zaczerwienione, opuchnięte, podkrążone i pełne popękanych naczynek . Całe ciało wydawało mi się dużo bledsze, a kończyny przybrały sino-czerwony kolor. Siedzenie w śniegu, na mrozie, w sukni bez ramiączek i szpilkach wyraźnie mi nie służyło...
                Zaczynałam się nieco obawiać jakichś poważniejszych odmrożeń... No i ten uporczywy kaszel też nie zapowiadał niczego dobrego. Bolało mnie gardło, plecy, płuca, brzuch, głowa i cała reszta... Dodatkowo czułam, że mam gorączkę. Świetnie... Teraz do pełni szczęścia brakowało mi już tylko zapalenia płuc...  Chyba jednak będę musiała się wybrać się do skrzydła szpitalnego i to nie tylko z uwagi na Score'a...
                Posmarowałam specjalną maścią wszystkie siniaki, a było ich tyle, że zużyłam na nie całe opakowanie. Następnie owinęłam się ręcznikiem i wróciłam do pokoju, bo zapomniałam zabrać ze sobą ubrań. Z ulgą stwierdziłam, że dormitorium nadal jest puste. Wyjęłam z szafki luźny t-shirt, za dużą, burgundową bluzę i czarne rurki. Wróciłam do łazienki, ubrałam się i przystąpiłam do suszenia włosów, które następnie związałam w niedbały kok. Makijaż postanowiłam sobie odpuścić.
                Przyglądając się samej sobie w lustrze, stwierdziłam, że jeżeli osoba, z którą się dawno nie widziałam, zobaczyłaby mnie teraz, to z pewnością by mnie nie poznała. Mało tego, ja samej siebie nie poznawałam! Gdzie jest ta dziewczyna, w idealnie ułożonych, rozpuszczonych włosach lub perfekcyjnym koku? Gdzie jest ta zimna, uparta zołza, której nic nie rusza i która nie wie co to łzy? Gdzie ona się, do cholery, podziała?! Dlaczego teraz, gdy patrzę w lustro widzę jakąś niedbałą dziewczynkę w za dużych ciuchach, gotową w każdej chwili wybuchnąć płaczem?
                Miałam wrażenie, że się zgubiłam. Że utraciłam na zawsze dawną siebie.
                Ponownie wróciłam do dormitorium, pościeliłam łóżko i na chwilę się na nim położyłam. Po chwili poczułam, że po policzku spływa mi jedna, mała kropla. Zaraz potem, dołączyła do niej kolejna. ,,Nie! Masz już przestać! Nie możesz wiecznie płakać, jak małe dziecko! Uspokój się!''  –  nakrzyczałam w myślach na samą siebie i sięgnęłam po chusteczkę. Na szafce nocnej, moja ręka napotkała jednak jakiś dziwny przedmiot. Spojrzałam w tamtą stronę i dojrzałam ten sam kamień który wypadł z ubrań Score'a. Najwyraźniej wczoraj nieświadomie zabrałam go ze sobą...
                Poobracałam uważnie w rękach ową skałkę, dokładnie oglądając ją z każdej strony, aż w końcu postanowiłam ukryć ją na dnie kufra. Następnie wytarłam chustką oczy, schowałam różdżkę za pasem i opuściłam dormitorium.
               
*

                Gdy weszłam do pokoju wspólnego, zapanowała zupełna cisza. Czułam na sobie spojrzenia wszystkich Ślizgonów. Co jest, zapomniałam się ubrać? Nie, to raczej nie to... Chyba nie wyglądam aż tak tragicznie? Nie, musi być inny powód... Na brodę Merlina, o co im do diabła chodzi?!  
                Nie dość, że i tak czułam się koszmarnie, to te dodatkowe dziwne zainteresowanie innych uczniów zdecydowanie nie polepszało mojego humoru. Zapewne w normalnych okolicznościach stałabym tak skonsternowana, a po chwili spłoniła się rumieńcem. Z drugiej strony, mogłabym zareagować wręcz przeciwnie - nakrzyczeć na wszystkich, dlaczego się tak dziwnie gapią. Teraz jednak, oba wyjścia wydawały mi się równie bezsensowne. Miałam głęboko gdzieś, o co im chodzi.                 Odwróciłam wzrok i bez słowa ruszyłam w stronę wyjścia. Chciałam się tylko w spokoju, najlepiej jak najszybciej dostać do skrzydła szpitalnego. Nic więcej.
                – Nareszcie jesteś! Już się zaczynałyśmy martwić. Jak się czujesz, śpiąca królewno?  –  zagadnęła wesoło Julie. No jasne, tak łatwo być nie mogło. Niechętnie się odwróciłam i spojrzałam na rozpromienioną przyjaciółkę.
                – Całkiem... nieźle  –  skłamałam. Dobrze wiedziałam, że mój stan jest daleki od ,,nieźle'', ale  szczerze liczyłam, że uda mi sie wymigać.
                Mimowiednie ponownie rozejrzałam się po salonie. Oprócz mnóstwa znajomych lub mniej gęb, tępo wpatrzonych w moją osobę dostrzegłam resztę przyjaciół. Steph stała ramię w ramię z Julie i uśmiechała się pokrzepiająco, w kącie opierali się o ścianę Jake, Al i Alice ze wzrokiem wyrażającym współczucie, a Ellie tkwiła w objęciu jakiegoś chłopaka i również mnie obserwowała.
                Poczułam się jeszcze okropniej, więc skierowałam się do drzwi krokiem na tyle szybkim, by już nikt nie zdołał mnie zatrzymać, a jednocześnie na tyle wolnym, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Z jednej strony nadal miałam w głębokim poważaniu o czym myślą inni i po jaką cholerę się na mnie bez przerwy gapią, a z drugiej, z każdą chwilą narastała we mnie ciekawość.
                Na szczęście, już po chwili wspinałam się po schodach prowadzących do lochów.
                – Kate!  –  w momencie gdy usłyszałam kolejny krzyk za moimi plecami cicho zaklęłam pod nosem. Miałam już na prawdę dość. Dajcie mi wy wszyscy święty spokój! Czy proszę o zbyt wiele?     Mimo wszystko niechętnie się odwróciłam i ujrzałam wbiegającego po schodach Ala.
                – Co znowu?  –  wymamrotałam apatycznie.
                – Chciałem się tylko dowiedzieć, czy wszystko u ciebie okey  –  oznajmił i jednocześnie zapytał.
                – Przecież słyszałeś w salonie... Jest nieźle  –  ponownie minęłam się z prawdą.
                – Wyglądasz jakbyś szła na ścięcie, zachowujesz się jakbyś miała zaraz popaść w depresję i to właśnie nazywasz ,,nieźle''?  –  zapytał ironicznie, ale jednocześnie troskliwie.
                – Daj mi spokój... Muszę iść do skrzydła szpitalnego...  –  wywinęłam się burkliwie.
                – Do niego?  –  zainteresował się nieco mocniejszym tonem.
                – Do Pomfrey! Jestem chora! Zresztą, nie muszę ci się z niczego tłumaczyć!  –  podniosłam głos, a oczy ponownie mi się zaszkliły. Nie teraz... Błagam, nie teraz...
                Chłopak w odpowiedzi przytulił mnie, a ja wygodnie ukryłam twarz w jego ramieniu. Nie mogłam dłużej powstrzymać łez, które usilnie próbowały wyrwać się z moich oczu, więc kilka z nich znalazło się na bluzie chłopaka.
                – Katie, wszystko dobrze?  –  usłyszałam głos Jake'a za plecami Ala.
                Natychmiast oderwałam się od przyjaciela i przetarłam twarz rękawem. Głupio zrobiłam pozwalając sobie na tę chwilę słabości. Z drugiej strony ta chwila w objęciach Ala tak bardzo przypominała braterskie uściski Score'a. Zawsze w ramionach brata czułam się taka bezpieczna...
                Pokiwałam twierdząco głową i natychmiast stamtąd uciekłam. Słyszałam za sobą podniesione głosy, lecz nie do końca mnie interesowało czego dotyczyły. Poprawka. Miałam na nie kompletnie wylane. Chciałam na reszcie dojść do tego durnego skrzydła szpitalnego i wziąć to cholerne lekarstwo. Szczerze współczuję następnej osobie która mnie zaczepi, bo nie ręczę za siebie.

*

                – Dzień dobry, kochanieńka! Co cię dzisiaj do mnie sprowadza?  –  zapytała ciepło i troskliwie pani Pomfrey, gdy tylko przekroczyłam próg skrzydła szpitalnego. Co oni się dzisiaj zmówili? Czy to ja zapomniałam zapisać w kalendarzu datę dnia dobroci dla Kate Malfoy?
                – Wie pani, chyba się trochę zaziębiłam albo coś takiego  –  odparłam siląc się na przyjazny ton.
                Kobieta coś mi odpowiedziała, ale już jej nie słuchałam. W tej chwili, moje myśli krążyły wokoło jednego, pustego łóżka, na którym jeszcze wczoraj leżał mój brat. Stałam i tępo wpatrzyłam się w owe posłanie. Gdzie on, na rany Salazara, jest?! Umarł? Nie! To niemożliwe! Ale w takim razie, dlaczego go tu niema?! Jeżeli coś mu się stało, to nigdy sobie tego nie wybaczę! Chociaż w sumie, to by wyjaśniało dlaczego wszyscy się tak dziwnie na mnie patrzyli... Zaraz oszaleję! Nie wytrzymam, jeśli się czegoś nie dowiem!
                – Spokojnie, kochanieńka. Byli tu dziś rano wasi rodzice i zdecydowali się przenieść tego biedaka do prywatnej kliniki. Gdy dojdzie do siebie zostanie umieszczony w specjalnej placówce na oddziale psychiatrycznym  –  poinformowała zauważywszy moje zamyślenie.
                – Chcecie... zamknąć... Score'a... w... psychiatryku...?  –  ledwo wydukałam. Cu tu się wyprawia?!
                – Spokojnie kochanieńka! To tylko przymusowa procedura, której w takich okolicznościach wymaga prawo. Zresztą terapia będzie trwała tylko miesiąc, więc nie ma czym się martwić  –  wytłumaczyła Pomfrey, jednak ani trochę mnie nie pocieszyła.
                Nie mogłam uwierzyć w to co usłyszałam. Mój brat... Mój Score... w psychiatryku?! Przecież to się kupy nie trzyma! Modliłam się, żeby to tylko był zły sen... Zaraz się obudzę i wszystko będzie jak dawniej! Próbowałam się szczypać, oblać się zimną wodą, ale nic nie przynosiło rezultatów. Musiałam się pogodzić z myślą, że to wszystko dzieje się na jawie.
                – A wracając do tematu mówiłaś, coś cię boli? Źle się czujesz?  –  zagadnęła pogodnie Pomfrey.
                Spojrzałam na nią jak na wariatkę. O czym ona gada?! Po chwili jednak przypomniałam sobie właściwy powód mojej wizyty i starając się skupić na moich objawach opowiedziałam o nich pielęgniarce.

*

                – No, leć już, kochaniutka, bo spóźnisz się na obiad. Tylko pamiętaj, że masz tu przychodzić raz dziennie, brać medykamenty i dobrze się odżywiać! Z zapaleniem płuc nie ma żartów!  –  przypomniała na odchodne pani Pomfrey i po kilkunastu minutach badań opuściłam nareszcie skrzydło szpitalne.
                Czułam nasilający się głód, więc postanowiłam posłuchać jej rady i zjeść obiad. Skierowałam się w stronę Wielkiej Sali, a gdy tam nareszcie dotarłam, ponownie spotkało mnie niemałe zaskoczenie. Stałam jak wryta, ponieważ gapili się na mnie dosłownie wszyscy uczniowie obecni na uczcie. Dokładnie tak jak w pokoju wspólnym Slytherinu, tylko że na ,,trochę'' większą skalę. W końcu odzyskałam zdolność ruchu, na tyle że mogłam swobodnie chodzić, więc ruszyłam w stronę stołu domu węża.

*

                – No zjedz coś  –  poprosiła po raz kolejny Alice  –  Nie możesz się przecież głodzić...
                – Mówię ci, że mam ściśnięty żołądek i nie przełknę już ani kęsa!  –  odpowiedziałam szczerze.
                Brunetka rozłożyła bezradnie ręce i rzuciła mi spojrzenie pełne politowania. Ponownie skierowałam wzrok na stojący naprzeciwko mnie talerz. Leżało na nim spaghetti, które nagle wydało mi się dziwnie nieapetyczne. 
                – Chyba będzie lepiej jak wrócę do dormitorium...  –  stwierdziłam wstając od stołu.
                Szłam w stronę drzwi, gdy moją uwagę przykuła kruczoczarna, rozczochrana czupryna, należąca do osoby siedzącej przy stole Gryffidoru. James w najlepsze żartował z kolegami i nieustannie się śmiał. Cieszyłam się, że przynajmniej on tak tego nie przeżywa, a jednocześnie trochę mu zazdrościłam. Wiedziałam, że nie ominie nas pewna, bardzo ważna rozmowa, więc zdecydowałam, że wolę to załatwić od razu.
                – James, chyba musimy pogadać  –  zaczęłam niepewnie, gdy nareszcie dotarłam do miejsca w którym siedział starszy Potter.
                Gdy chłopak się obrócił i mnie zobaczył nie ukrywał zdziwienia, co skończyło się na tym, że cała zawartość jego buzi, czyli duża ilość soku dyniowego znalazła się na jego spodniach. Muszę przyznać, że widok oblewającego się na mój widok Pottera był bardzo zabawny. Cudem powstrzymałam parsknięcie śmiechem.
                – Co tam, piękna?  –  wyszczerzył się na powitanie.
                – Może nie tutaj?  –  nieco się speszyłam zachowaniem jego kolegów, które było porównywalne do okresu godowego pawianów w zoo.
                Nawet gdy odchodziliśmy, towarzyszyły nam takie inteligentne zwroty jak ,,uuuuuu'', albo ,,Romansik się kroi''', ewentualnie ,,Myślicie, że nasza Królowa Lodu ma jednak serce? Jeśli tak, to nasz Jamesik na pewno jej je skradnie ''. 
               
*

                Gdy nareszcie dotarliśmy do pierwszej lepszej klasy, James kurtuazyjnie otworzył przede mną drzwi. Do jego twarzy cały czas przylepiony był szeroki uśmiech.
                – Ale towarzystwo to ty sobie dobrałeś wyborne. Ty i twoja banda orangutanów imitujących czarodziei pasujecie do siebie jak eliksir do kociołka  –  zaśmiałam się, usadawiając się wygodnie na jednej z ławek.
                – ,,Jak eliksir do kociołka''? Naprawdę, Kate?  –  wyśmiał mnie Potter mierzwiąc swoje włosy. Miałam dziwne przeczucie, że zdążył się już zorientować, jak bardzo mnie to denerwuje i teraz robi to specjalnie.
                – Jak ci nie pasuje to porównanie, to możemy znaleźć inne. O! Na przykład ,,jak papier do tyłka'' brzmi dużo lepiej, no nie?  –  odgryzłam się. Na mojej twarzy także powoli pojawiał się uśmiech.
                – Od kiedy ci się tak humor wyostrzył, Malfoy? Ale w sumie nawet lepiej... Dużo ładniej ci z uśmiechem  –  kokietował chłopak.
                – Muszę cię zmartwić, ale chyba nie uda mi się zachować takiej miny przez całą naszą dzisiejszą konwersację  –  momentalnie mina mi zrzedła. Rozmowa na temat, jaki zamierzałam teraz poruszyć nie sprawiała mi najmniejszej przyjemności, ale nie mogłam od tego uciec.
                – Skoro ta wymiana słów ma cię unieszczęśliwić, to dlaczego chcesz w ogóle rozmawiać na ten temat?  –  zapytał brunet.
                – No przecież muszę cię przeprosić, podzięko...  –  wymieniałam wpatrując się w podłogę, jakby to ona była moim partnerem do tego dialogu.
                – Hej! Popatrz na mnie  –  przerwał mi podnosząc delikatnie mój podbródek  –  Nie musisz mnie za nic przepraszać. To nie była twoja wina  –  dodał, badając dogłębnie moje oczy i zmuszając mnie jednocześnie do tego samego.
                – Ale... To był mój brat... To jest mój brat  –  głos mi się załamał.
                – Posłuchaj, ja też nie przepadam za twoim tlenionym braciszkiem, ale nie wierzę, by mógł kogokolwiek zabić. Do tego, bądź co bądź, potrzeba odwagi, a on jej z pewnością nie posiada  –  zaśmiał się, a ja mu zawtórowałam.
                – No, to skoro ci wytłumaczyłem, dlaczego masz mnie nie przepraszać, to teraz możemy omówić szczegóły twoich podziękowań  –  znowu wyszczerzył się brunet.
                – Że co proszę?! Coś ty znowu wymyślił?!  –  nie wierzyłam w to co słyszę.
                – Na pewno nie to o czym myślisz. Podziękowania przyjmuję tylko w korepetycjach lub galeonach  –  uspokoił mnie nieco.
                – Ile tych galeonów?  –  zapytałam znudzonym głosem, udając że sięgam po portfel.
                – No co ty! Pieniędzy od kobiet nie przyjmuję!  –  jego uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył.
                – Czyli zostają korepetycje...  –  mruknęłam pod nosem. Dodatkowe godziny w towarzystwie Jamesa i to jeszcze spędzone na próbowaniu nauczenia go czegokolwiek?! Po moim trupie!
                – Dokładnie!  –  wykrzyknął entuzjastycznie.
                – Niby z jakiego przedmiotu?  –  ten pomysł mi się serio nie podobał...
                – Hmmm... Pomyślmy... Obrona przed czarną magią!  –  ekscytował się.
                Merlinie! Musisz mieć dzisiaj naprawdę świetny humor!
                – Naprawdę uważasz, że nie wiem, że wasz ojciec daje tobie i Alowi lekcje z OPCMu przez całe wakacje? Zresztą osoba, która potrafi wyczarować patronusa chyba nie potrzebuje korków z tego przedmiotu  –   momentalnie zripostowałam.
                – A kto powiedział, że to ty będziesz mnie uczyć? Po prostu stwierdziłem, że z takim braciszkiem na karku przyda ci się kilka dodatkowych lekcji... Ała! A to za co?!  –  krzyknął i zaczął masować obolały kark w który go walnęłam.
                – Potter, przysięgam, że zaraz znowu oberwiesz! Tym razem mocniej!  –  zagroziłam, ale nie mogłam powstrzymać śmiechu.
                – Nie mam pojęcia o czym mówisz... Jak ci nie pasują korepetycje, to mogą to być zwykłe spotkania. Raz w trzech miotłach, kiedy indziej na błoniach, a czasami w moim dormitorium  –  droczył się.
                – Jeszcze jeden twój żarcik z podtekstem, a przysięgam, że sięgnę po różdżkę!  –  ostrzegłam go w coraz bardziej rozbawionym humorze.
                – No to co, zgoda?  –  zapytał i wszystko wskazywało na to, że mówi całkiem serio.
                – Miałam nadzieję, że jak raz się z tobą umówię to dasz mi już spokój  –  odparłam niechętnie.
                – Żartujesz? Zresztą, twój fretkowaty braciszek wszystko popsuł, więc tamto... się nie liczy  –  wymigał się Potter.
                – Dobra, ale nie licz, że będą to jakieś regularne spotkania. Zgodzę się na... góra jedno  –  postawiłam warunek.
                – Dla ciebie wszystko, najdroższa!  –  entuzjastycznie zeskoczył z ławki na której siedział, podbiegł do mnie i cmoknął mnie w policzek. Następnie zaczął tańczyć, skakać i śpiewać, na co nie sposób było nie zareagować wybuchem śmiech.
                – Organizujemy sylwestra w tej sali Slughorna. Datę znasz, godzina osiemnasta, bądź równie piękna co zawsze. Do zobaczonka, Kejtisiu-Pięknisiu!  –  rzucił gdy dotarł do drzwi, a po chwili jedna z opasłych publikacji leżąca do tej pory na pobliskim regale pognała w jego stronę. Uderzyła jednak we framugę drzwi, dokładnie w tym miejscu, gdzie znajdowała się przed chwilą roześmiana twarz bruneta, który teraz zniknął.
                – Jak ja go nienawidzę  –  powiedziałam sama do siebie, chowając różdżkę, którą przed chwilą zmusiłam książkę do lotu. Wiedziałam jednak, że prawda jest zupełnie inna.

*

    

7 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! :D Szczerze mówiąc, to pomysł zrodził się na samym początku i wtedy też wymyśliłam 80% całego opowiadania. Jednak, podczas pisania niektórych rozdziałów wpadają mi do głowy pojedyncze myśli, co by się mogło w tej chwili zdarzyć i to zapisuję. W skrócie - zanim zaczęłam pisać to wymyśliłam historię od pierwszego rozdziału po epilog, a teraz ją jedynie odrobinę modyfikuję.
      To ja Wam dziękuje za te 3k, bo to przecież tylko i wyłącznie Wasza zasługa!:D

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  2. Haha te teksty naprawdę duże brawa
    Czekam na następny wspaniały rozdział
    Mama nadzieję że będzie szybko bo siedzę chora w domu i mi się nudzi

    OdpowiedzUsuń
  3. Na początku tak strasznie mi było Kate żal...
    Najlepsza i tak rozmowa z moim Jamesem. A co do Score'a to moją teorię szlag bierze!:D

    OdpowiedzUsuń