–
Dziewczyny! Wstajemy!
Merlinie, dlaczego musiałeś nasłać na nas
ten straszny poranek?
– Hej,
hej, dziś na śniadanie nasze ulubione tosty!
No dobra, może jednak nie taki straszny...
Po chwili słodka woń gorących
tostów z dżemem malinowym wypełniła moje nozdrza i jeszcze mocniej utwierdziłam
się w tej tezie. Otumaniona zapachem jak w transie wstałam z łóżka i kierując
się węchem powlokłam się w stronę tacy z tostami, którą trzymała Alice. Smakowały
cudownie.
Po
śniadaniu i krótkiej rozmowie z przyjaciółkami, poszłam się do łazienki i
zrobiłam te wszystkie nudne rzeczy, które zawsze pomijam czytając książki. W
sumie prysznic, ułożenie włosów i makijaż zajęły mi może dziesięć minut, więc
dziewczyny nie musiały długo czekać na swoją kolej.
Wkrótce
wspólnie opuściłyśmy dormitorium i z torbami wyładowanymi książkami ruszyłyśmy
w kierunku szklarni H. Gdy wyszłyśmy z zamku delikatny, chłodny, a jednocześnie
przyjemny podmuch wiatru porządnie nas orzeźwił. Przed nami rozciągała się przepiękna panorama błoni
zieleniących się w świetle poranka. Nasyciwszy wzrok tym widokiem,
pośpieszyliśmy dalej.
Gdy
dotarliśmy wreszcie na miejsce, od ósmej dzieliły nas zaledwie dwie minuty,
które spędziłyśmy na wesołym plotkowaniu. Potem powitało nas uśmiechnięte
oblicze profesora Longbottoma i rozpoczęło się zielarstwo z Krukonami.
Czas
lekcji mijał dosyć spokojnie i przyjemnie. Kiedy powtarzaliśmy informację o
asfodelusie, Krukonom udało się zarobić dwanaście punktów. Potem podzieliliśmy
się na grupy i naszym zadaniem było przycinanie gałęzi trzepotek. Byłam w
zespole ze Steph oraz jakimś chłopakiem i dziewczyną z Ravencalwu. Dokładnie pamiętałam tę lekcję z czwartej
klasy, ponieważ Owen Hitchens omal nie amputował sobie wtedy palca
wskazującego, więc nie miałam z tym większych problemów. Skończyliśmy swoją
robotę jako drudzy, tuż po zespole Alice. Kto by przypuszczał, że akurat ona poradzi sobie najlepiej... Po
zakończeniu zajęć profesor Longbottom przyznał po pięć punktów każdemu
członkowi trzech pierwszych grup.
Kiedy
znów znaleźliśmy się na dworze, zbierało się na deszcz, dlatego pędem
pognaliśmy do zamku. Pogoda wiosną potrafi być naprawdę figlarna...
Już
parę minut potem staliśmy przed klasą OPCMu, czekając na lekcję. Podekscytowana
perspektywą spędzenia kolejnej godziny na jednym z moich ulubionych przedmiotów
pogadałam chwilę z Jake'iem i Alem, a później drzwi otworzyły się z impetem i
weszliśmy do środka.
Ledwie
usiadłam w ławce wraz z Julie i wyjęłam z torby podręczniki, z zaplecza wyszła
Katie Bell. Jak zwykle nauczycielka do ust miała przyklejony szeroki,
pobudzający uśmiech ukazujący jej równe zęby. Ciemne, lśniące włosy jak zwykle spięła
w koński ogon, a jej piękne, kakaowe oczy intensywnie się w nas wpatrywały. Na twarzy
kobiety można było się doszukać paru zmarszczek, ale patrząc na nią każdy miał
pewność, że są one wynikiem nieustannego uśmiechania się, a nie wieku. Bo profesor Bell zawsze zdawała się uśmiechać całą sobą. Swoim wyglądem, posturą,
mimiką i gestykulacją. Wszystkim.
Nie
przestawało mnie to dziwić. Jak osoba licząca sobie już ponad czterdzieści lat,
wciąż może wyglądać tak młodo, tak świeżo, tak... żywo? Nie mniej, po każdej
lekcji z nią wychodziłam zmotywowana i pobudzona. Często nazywaliśmy ją między
sobą po prostu Katie, ponieważ to całe profesorowanie tak bardzo do niej nie
pasowało. Tak więc Katie była absolutnie najfajniejszą, najbardziej wyluzowaną
i charyzmatyczną nauczycielką w całym Hogwarcie. Biła od niej pewność siebie, a
jednocześnie wyrozumiałość i empatia. No i, a to w niej lubiłam najbardziej,
uwielbiała łamać stereotypy i prowadzić lekcję nieszablonowo.
Teraz
wyszła na środek klasy i stanęła w pozycji à la wonder women.
–
Motywacja, moi mili. Natalie, powiedz mi ile razy zdarzyło ci się chcieć rzucić
któreś z zaklęć niewybaczalnych?
Gryfonka do której zwróciła się nauczycielka
była zaskoczona takim pytaniem.
–
Nigdy, pani profesor. Oczywiście, że nigdy.
–
Mathew?
Rzuciła
w stronę innego ucznia domu lwa.
–
Szczerze? – zapytał tamten.
– A czy
kiedyś okłamałeś któregoś nauczyciela? –
zagadnęła z zainteresowaniem profesor
Bell.
Zaśmiałam
się półgębkiem, podobnie jak połowa obecnych.
– Nie
no, skądże... – kolejny szmer chichotu ogarnął uczniów – A
avadą, albo chociaż porządnym cruciatusem
mam ochotę rzucić za każdym razem, gdy jakiś kretyn przystawia się do
mojej dziewczyny.
Tym
razem śmiechem wybuchli wszyscy, włącznie z nauczycielką.
– No
dobrze. Kate, a co ciebie motywuję do wstawania codziennie rano z łóżka?
Nad
odpowiedzią nie zastanawiałam się ani chwili.
–
Chłopak, przyjaciele, brat i treningi.
–
Chłopak, chłopak, wszędzie same pary...
– skwitowała nauczycielka – Czy
naprawdę tylko ja jestem sama?
–
Nie –
zaoponowała Julie – Znam pani ból!
– Ból?
Nie powiedziałabym.
Słowa
Katie wywołały kolejną salwę śmiechu.
– A u
ciebie jak z motywacją, Steph?
–
Quidditch. Ten sport to moje życie.
– Wow,
zabrzmiało poetycko – zauważyła pani profesor i wszyscy znów się
zaśmiali – Alice?
– No
cóż... Kocham czytać. Mogłabym to robić całymi dniami.
– Wiem
coś o tym...
W tym
momencie pani profesor zrobiła krótką przerwę. Zaczęła przechadzać się po
klasie, a jej wzrok przelatywał od
jednego ucznia do drugiego. Gdy skupiła swoje spojrzenie na mnie, zrozumiałam
jak bardzo jest ono przenikliwe.
– No
dobrze. Do życia motywują nas różne wartości: miłość –
znowu na mnie popatrzyła, ale już
po chwili wróciła do omiatania wzrokiem reszt klasy –
przyjaźń, pasja. Ale co takiego możemy znaleźć w nauce, co sprawiłoby,
że chcielibyśmy wiedzieć więcej?
Na
chwilę w sali zapanowała cisza. Wytężałam umysł starając się znaleźć odpowiedź
i wiedziałam, że nie jestem osamotniona.
Wzrok
Katie powędrował na tył klasy i zaraz potem każdy zwrócił się w tamtą stronę.
Jakiś Ślizgon niepewnie unosił rękę.
– Tak,
Richard?
– Dobre
wyniki na SUMach?
Niektórzy
zachichotali, a inni klapnęli się w czoło z politowaniem.
–
Śmiejcie się, śmiejcie – uciszyła nas pani profesor – Ale
SUMy serio są ważne. Spójrzcie na mnie. Nie uczyłam się, to i skończyłam w
miernej szkole.
Znowu
część osób, do której się zaliczałam, parsknęła śmiechem. Ale wyczułam w tym
też pewną podpowiedź. Zgłosiłam się.
–
Możliwość spełniania się i pracy w wymarzonym zawodzie?
–
Świetnie, Kate! Czyli ktoś mnie jednak słucha ze zrozumieniem. Tak, dokładnie o
tym mówię. Ale co jeszcze?
Tym
razem to ręka Alice wystrzeliła w górę.
–
Rozwój osobisty i poszerzanie swojej wiedzy?
–
Świetnie, Alice! Denis, a ty, co nam powiesz?
– Nooo...
Kiedy coś wiemy, mamy jak się na dany temat wypowiedzieć... –
odpowiedział wywołany Gryfon.
–
Idealnie!
Katie
znów stanęła na środku klasy rozłożyła ręce, jakby właśnie składała jakąś
ofiarę.
–
Chciałabym, żebyście ten fragment lekcji zapamiętali i postarali wziąć sobie
coś z niego do serca. Gdy się uczycie, pamiętajcie że oceny to rzecz drugorzędna.
Rozwijacie się, poszerzacie swoją wiedzę i kiedyś dzięki temu będzie wam dane
coś osiągnąć! To jest najważniejsze!
Gdy to
powiedziała, odczekała chwilę, aż nawet najpowolniejsze uczniowskie mózgi zdążą
przetworzyć tę informację, po czym energicznie wróciła do swojego biurka i
usiadła na nim.
– No,
to skoro tę krótką wstawkę wychowawczą mamy już za sobą, to otwórzcie
podręczniki na stronie dwieście trzydziestej drugiej. Likantropia. Amanda,
zechcesz przeczytać nam pierwszy akapit?
Amanda
zechciała i dalej lekcja przebiegała normalnie, choć nadal intrygująco i
niebanalnie. Przeczytaliśmy i omówiliśmy temat wilkołaków, Katie używając
ironii Sokrateskiej próbowała wpoić nam czym odróżnić animaga od wilkołaka oraz
wypisaliśmy parę punktów jak postępować w przypadku napotkania tego drugiego na
swojej drodze. Czegoś takiego raczej nie ma w przeciętnych przepisach BHP...
Na
koniec powtórzyliśmy zaklęcia: tarczy i rozbrajające. Gdy wybił dzwon
oznajmiający długą przerwę, nikt nie palił sie do opuszczenia klasy. Większość
chciała zamienić parę słów z profesor Bell, bądź jeszcze chwilę poćwiczyć.
Jedni woleli rozmawiać o przedmiocie i ponad programowych zaklęciach, a inni o
rzeczach zupełnie niezwiązanych z nauką. Wreszcie Katie uwolniła się od natrętnych
uczniów i uczennic tłumacząc nam (tak, byłam w tym gronie), że musi przygotować
się do następnej lekcji. Wreszcie niechętnie wyszliśmy z sali.
– Ale
nam zafundowała lekcje wychowawczą, nie?
– odezwał się Al.
– No.
Ciekawe co ją tak dziś natchnęło...?
– zainteresowała się Julie.
– Może
w zeszłym roku mieli słabą średnią wyników SUMów i chcą w tym roku jakoś temu
zapobiec – zażartował Jake, na co wybuchliśmy śmiechem.
– Taaa!
Wiedzą, że na naukę i tak już za późno, więc ratują się jak mogą – dołożyłam
swoje, wywołując kolejną salwę śmiechu.
– Co
teraz macie? – zapytała Ellie.
–
Okienko – odparli jednocześnie Jake, Steph i Julie.
– Wam
to dobrze... – westchnęłam
– Numerologia.
– Ja
też –
dodali Al i Alice.
– No to
do zobaczenia na lunchu – powiedziała Steph i wraz z Jake'eim, Julie i
Ellie odeszli korytarzem.
My z
kolei we troje ruszyliśmy w stronę klasy numerologii.
– Al,
jak my z tego zdamy SUMy?! Cztery razy ostatnio próbowałam się zabrać do nauki
numerologii. Wszystkie podejścia skończyły się klapą.
– Mam
to samo. To jest niemożliwe do nauczenia się!
–
Żartujecie, prawda? – Alice patrzyła na nas jak na trędowatych.
Wywróciłam
oczami.
–
Zostawmy to.
Wreszcie
dotarliśmy na miejsce i przesiedzieliśmy tam dłuższą chwilę nim zaczęła się
lekcja.
Jak
zwykle na numerologii, sumiennie prowadziłam notatki i starałam się słuchać, a
mimo to nic nie rozumiałam. Kiedy wyszłam z sali umiałam tyle samo co zanim do
niej weszłam, czyli niewiele.
Poszłam
na lunch. Gdy stanęłam w drzwiach Wielkiej Sali w kilku chwilach udało mi się znaleźć
w tłumie wysoką sylwetkę Jake'a, a obok niego siedziały także Ellie, Steph i
Julie. Ja jednak szukałam kogoś innego. Raz jeszcze omiotłam wzrokiem stół domu
węża i tym razem dostrzegłam i
utęsknioną, platynową czuprynę.
Uśmiechnęłam
się i zajęłam miejsce po prawym boku mojego brata.
–
Cześć, Score – powiedziałam sięgając po sałatkę grecką.
– No
nie, znowu ty? – mruknął pod nosem Score.
–
Ciebie też miło widzieć.
Nalałam sobie pełną szklankę soku z dyni i
zabrałam się do jedzenia.
– Kate,
ile razy mam ci powtarzać, że wszystko ze mną okey i nie musisz codziennie
przyłazić, żeby to sprawdzać.
Wywróciłam
oczami.
–
Ostrożności nigdy za wiele. Zresztą, lubię spędzać z tobą czas.
Score
rzucił mi pełne powątpiewania spojrzenie. Stwierdziłam, że lepiej będzie
zmienić temat.
– Co
teraz masz?
–
Transmutację. Legenda głosi, że ktoś kiedyś na niej zrozumiał.
Zaśmiałam
się przez grzeczność.
–
Wracasz do normy, braciszku. Znów rzucasz nie śmiesznymi żartami.
– Ha ha
ha, ty za to jesteś superzabawna.
–
Myślałam, że juz nigdy tego nie pojmiesz.
Zajęłam
się jedzeniem, co jakiś czas popijając kolejne kęsy sałatki sokiem dyniowym.
Wreszcie skończyłam i już miałam wstawać, gdy salę wypełniła jaskrawofioletowa
mgła, tak gęsta, że nie widziałam swojej ręki. Dym pachniał cukierkami. Gdy
opadł, wszyscy zaczęli rozglądać się w poszukiwaniu niespodzianki, jaką
pozostawili po sobie James, Ryan i Fred. Bo oni zawsze coś zostawiali, jakby
sama mgła była za mało efektowna. A to, że to byli oni, było po prostu oczywiste.
Wreszcie
dostrzegłam ową pamiątkę, co w sumie nie było trudne. Na suficie widniał ogromny
jaskraworóżowy napis ,,NIE ZAPOMNIELIŚCIE O NAS, PRAWDA?''. Stamtąd zwieszały
się całe połacie winorośli, które kończyły się dopiero jakieś trzy metry nad
ziemią.
–
POTTER! MALFOY! LEWIS! DO MNIE! – rozległ się donośny głos profesor McGonnagal
i po chwili zaaferowana dyrektorka wybiegła z pomieszczenia
– Ehh, przy tym basenie z kulkami w zeszłym
tygodniu ten napis i jakieś zielsko jest raczej mizerne. Albo to akwarium z
piraniami zamiast podłogi w Wielkiej Sali! O, to było coś! –
skwitowałam.
Score
westchnął.
– Niech
zgadnę. Kolejny pomysł twojego jakże dojrzałego i odpowiedzialnego chłopaka?
– Nigdy
nie mówiłam, że jest dojrzały. Albo odpowiedzialny. Nie, te określenia totalnie
nie pasują do Jamesa – stwierdziłam beznamiętnie nalewając sobie
jeszcze trochę tego pysznego soku z dyni
– Ale uratował ci życie.
– I to
oznacza, że muszę go teraz lubić? To ja już wolałem wtedy umrzeć.
Zmroziłam
go spojrzeniem.
– A
pamiętasz co mi wtedy obiecałeś?
– Tolerować nie znaczy lubić, siostrzyczko. Miłego dnia.
Z tymi
słowami zostawił mnie i odszedł. Dopiłam w ciszy sok i pośpieszyłam w stronę
lochów. Byłam wesoła, no bo w końcu czekału mnie teraz dwie godziny eliksirów!
Do
lochów wpadłam równo z wybiciem dzwona oznajmiającego rozpoczęcie lekcji. Na
moje nieszczęście, wszyscy zdążyli zająć już stanowiska. Zaklęłam w myślach.
–
Przepraszam , profesorze. Musiałam...
–
Pochwalić swojego chłopaka za świetne wykorzystania eliksiru powodującego
gwałtowny rozrost roślin? W istocie, pochwalam. A teraz dołącz do nas i zajmij
miejsce. Jeszcze nie zaczęliśmy.
Slughorn
oznajmił to totem kończącym rozmowę. Zresztą, nie byłam pewna, czy powiedzenie
czegokolwiek dobrze by się dla mnie skończyło. Tak obszerna wypowiedź profesora
nieco... zbiła mnie z tropu.
Podeszłam
więc do jednego ze stanowisk. Fart chciał, że było akurat wolne miejsce z Alice
i Julie, co nie zdarza sie często.
– A
zatem –
zaczął profesor – Dzisiaj przećwiczymy sobie nie same przepisy,
a prędkość i staranność ich wykonania. Pamiętajcie, że czas w trakcie SUMów
jest mocno ograniczony! Spędzimy ze sobą dziś dwie godziny, więc myślę, że
optymalną ilością przepisów będzie... no nie wiem... pięć! Najlepsi zostaną nagrodzeni.
Listy eliksirów właśnie pojawiły się na waszych ławkach! Powodzenia! Do roboty!
Spojrzałyśmy
na listę. Trucizna z wykorzystaniem arszeniku, eliksir powodujący kurczenie
się, eliksir leczący rany, eliksir rozdymający, miłosny napój Wenus.
–
Nieciekawie – odezwała się Julie, co idealnie podsumowało
to zestawienie.
– Kate,
Julie, lećcie do szafy po składniki do dwóch pierwszych eliksirów. Lista tej do
trucizny jest na stronie szesnastej, na pierwszy z eliksirów przepis macie na
sto trzydziestej drugiej – rozporządziła Alice.
Bez
protestów wykonałyśmy jej polecenie i już po kilku minutach byłyśmy z powrotem.
Zajęłyśmy się ważeniem trucizny.
Przez
następne dwie godziny toczyłyśmy zawziętą walkę z czasem. Szło nam to bardzo
sprawnie, ponieważ wszystkie jesteśmy świetne z eliksirów. Mimo to, czwarty
eliksir, ukończyliśmy dopiero na pięć minut przed końcem lekcji.
–
Stop! –
oznajmił Slughorn – Czy ktoś chciałby się pochwalić wszystkimi
pięcioma eliksirami?
Ja i
Alice od kilku minut wpatrywaliśmy się z niedowierzaniem w pergamin, na którym
była lista eliksirów, które powinniśmy uwarzyć. Przecież ten miłosny napój
Wenus...
– Kate,
myślisz o tym samym co ja, prawda?
– zapytała szeptem Alice.
– Tego
eliksiru nie da się uwarzyć w tych warunkach...
– przytaknęłam.
–
Słucham? – no nie,
usłyszał to – Panno Malfoy, czy twierdzi pani, że zadałem
coś niemożliwego do wykonania?!
– Sir,
miłosny napój Wenus, to jeden z najpotężniejszych eliksirów miłosnych jakie zna
nasz świat. Jednak skoro ma tak wielką moc, to nie da się go tak po prostu
uwarzyć. Należy wszystkie dziewięć składników włożyć do naczynia przy blasku
dziewięciu poświęconych różowych świec o godzinie dziewiątej wieczorem,
dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca roku. Następnie powinno się dziewięć razy
zamieszać napój drewnianą łyżką dziewięć razy wypowiadając pewne zaklęcie. A
więc tak: twierdzę, że w obecnych okolicznościach uwarzenie tego eliksiru jest niemożliwe.
W
klasie zapanowała cisza absolutna.
–
Zakres twojej wiedzy jest doprawdy powalający, panno Malfoy. Imponuję mi to.
Jak się domyślam, pozostałe eliksiry przyrządziłyście z panną Lofthouse i
Parkinson w sposób idealny.
–
Perfekcyjny w każdym calu – zapewniłam z triumfalnym uśmiechem –
Proszę nas sprawdzić, profesorze.
–
Wydaję mi się, że nie będzie takiej potrzeby. Znam swoje najlepsze uczennice.
Czy ktoś z uczniów ma obiekcję co do tego, że te trzy damy poradziły sobie
najlepiej?
Nikt
się nie odezwał.
–
Doskonale! W takim razie z radością przyznaję Wam jedną fiolkę eliksiru
wielosokowego, który niedawno własnoręcznie uwierzyłem. Macie moją gwarancję,
że będzie działał wyśmienicie.
Slughorn
wręczył nam butelkę i uścisnął dłonie. Następnie wybił dzwon kończący lekcje.
Spakowałam się i już chciałam wyjść, ale nauczyciel mnie zatrzymał.
– Oh,
Kate! Zaczekaj!
Czego on znowu ode mnie chce?
– Coś
się stało, proszę pana? – zapytałam udając zainteresowanie tą
konwersacją.
– Nie,
nic, skądże! Chciałem ci tylko powiedzieć, że naprawdę zaimponowałaś mi dzisiaj
swoją wiedzą.
To takie dziwne... Wcale nie wkuwałam
wczoraj eliksirów do pierwszej...
– Miło
mi –
przybrałam na twarz przesadzony uśmiech, którego używałam przy
większości osobistych rozmów ze Slughornem
– Dużo się uczę przed SUMami.
– Ale
może mimo to, ty i twoje urocze przyjaciółki znajdziecie chwilę, żeby
zaszczycić nas swoją obecnością na przyjęciu, które wyprawiam w najbliższy
weekend?
–
Naturalnie! Każda z nas z przyjemnością oderwie się od nauki, żeby spędzić czas
z naszym ulubionym profesorem.
Zaskakujące,
jak łatwo przychodziło mi kłamanie Slughornowi w żywe oczy. A on nigdy się nie
domyślał... Jednak lata robią swoje...
– W
takim razie do zobaczenia!
Uśmiechnęłam
się do niego raz jeszcze, dygnęłam nogą i wyszłam z pustej już klasy. Przed
drzwiami czekały na mnie Alice i Julie.
– Czego
chciał? – zapytała Alice, gdy byłyśmy w połowie schodów
prowadzących na parter.
– Tego
co zwykle... – odpowiedziałam lakonicznie – Wyprawia
przyjęcie Klubu Ślimaka, na którym mamy się pojawić.
– Ja też? – dopytała Julie.
– Ja też? – dopytała Julie.
Spojrzałam
na nią ze zdziwieniem, dopiero po chwili orientując się, że przecież ona nie
należy do Ślimaka.
– Chyba
tak. Tak to zabrzmiało.
– Wow.
Fajnie –
ucieszyła się Julie.
–
Uwierz mi, te spotkania Slughorna to nic fajnego –
odrobinę snobistycznie ochłodziłam jej zapał.
– Kto
ją zatrzyma? – zapytała po chwili Julie dogłębnie
przyglądając się fiolce z naszą wygraną.
–
Bierz, jeśli do czegoś ci się przyda
– odparłam beznamiętnie. Nie
potrzebowałam nagrody.
–
Żartujesz? Ty ją weź! To ty się odezwałaś!
– zaoponowała Julie wciskając mi
do ręki butelkę.
Spojrzałam
na Alice pytająco.
Mogę?
– Jest twoja –
przytaknęła dziewczyna.
–
Dzięki –
powiedziałam – Kto wie, może jej nawet kiedyś użyję?
Nie wierzyłam w to. Na co niby
był mi eliksir wielosokowy? Takie rzeczy to działka Jamesa. Ale na przykład na
prezent mógł się okazać jak znalazł.
Gdy
znalazłyśmy się na parterze, pożegnałam się z przyjaciółkami i poszłam do
biblioteki. Lubiłam się tam uczyć. Biblioteka dawała taką niepowtarzalną
atmosferę skupienia. Dało się tam w spokoju pozbierać myśli.
Weszłam
spokojnym krokiem przez drzwi i poczułam, że się z kimś zderzam.
– Cholera, ile razy można... –
wymamrotałam pod nosem przygładzając szatę – Eeem, James?
Gdy
podniosłam wzrok zobaczyłam swojego chłopaka.
–
Czekaj, Ty w bibliotece? Ty w ogóle wiesz gdzie ona jest?
Naprawdę
byłam szczerze zaskoczona, tymczasem James wyszczerzył się do mnie w uśmiechu.
– Nie
martw się, nie przyszedłem tutaj czytać – na dźwięk ostatniego
słowa wzdrygnął się teatralnie – Jeszcze nie jest ze mną aż tak
źle.
Spojrzałam
na niego wyczekująco.
–
Więc...? Co tu robisz?
–
Szukam Cię – odparł prosto.
Po co, pomyślałam.
–
Jestem aż tak przewidywalna, że od razu wiedziałeś że będę w bibliotece? –
powiedziałam.
–
Przychodzisz tu codziennie, więc...
– Czy
Ty... – przerwałam mu – Ty mnie śledzisz, czy jak?
– Kate,
masz bujną wyobraźnię. Nie ciekawi Cię bardziej, dlaczego Cię szukałem?
–
Zamieniam się w słuch.
Uśmiechnęłam
się uroczo, co trochę zbiło Jamesa z tropu.
– Eee,
bo w weekend jest te przejęcie u Slughorna i...
Ale nie
trwało to długo, w końcu to James.
–
Umówisz się ze mną, Malfoy?
Teraz
to on uśmiechnął się triumfalnie, a ja na krótką chwilę straciłam rezon.
A to podły gumochłon... Jak on mógł posłużyć
się tym tekstem?! Tak chcesz pogrywać, Potter?
– Chyba
w snach, Potter – również zacytowałam siebie z przeszłości.
–
Twoich? Owszem – odciął się James.
Zaklęłam
w myślach. W pierwszej sekundzie nie przyszła mi do głowy żadna sensowna
riposta, więc czas już minął. Zamiast coś odpowiedzieć, po prostu złapałam
Jamesa za klapę marynarki i przyciągnęłam do siebie, a następnie z impetem
wpiłam się w jego usta i zaczęłam całować.
– Tylko
proszę cię, James, na to przyjęcie wyglądaj na tyle znośnie, żebym nie wstydziła
się z tobą pokazać – wyszeptałam zostawiając go oniemiałego.
Ruszyłam
wzdłuż regałów w kierunku najbliższej kanapy.
– Ej!
To moja kwestia! – krzyknął za mną James, gdy zdołał się już
otrząsnąć.
Nie
odpowiedziałam mu, ale za to usłyszałam jak pani Pince się na niego wydziera.
– Panie
Potter! To jest biblioteka! Tutaj obowiązuję bezwzględny nakaz ciszy! Niech się
pan stąd wynosi!
– Ale, proszę pani! Niech mnie
pani zrozu...
–
WYNOCHA!
Zaśmiałam
się pod nosem, gdy usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.
Wkrótce
rozsiadłam się wygodnie i pogrążyłam w lekturze ,,Tysiąca magicznych ziół i
grzybów''. Po jakimś czasie przerzuciłam się na podręcznik do historii magii
pióra Bathildy Bagshot, aż wreszcie skończyło się na ,,Natychmiastowej
transmutacji''.
Po
kilku godzinach wreszcie mogłam oderwać się od książek, ponieważ nadeszła pora
treningu. Spakowałam podręczniki i zarzuciłam torbę na ramię, a następnie
ruszyłam w kierunku boiska.
Idąc po
błoniach zauważyłam, że pogoda zdążyła się już z powrotempo prawić. Co prawda
wszystkie wgłębienia w ziemi wypełniały kałuże, a gleba przypominała bagno, ale
przynajmniej nie padało i było względnie ciepło.
Wreszcie,
kilkanaście minut przed osiemnastą, dotarłam na miejsce. Od razu poszłam do
szatni się przebrać. Wciągnęłam na siebie leginsy oraz cieplutki, drużynowy
sweter i wzięłam w dłoń swojego Pioruna X.
Jako,
że reszty drużyny jeszcze nie było, postanowiłam chwilę sobie polatać w
samotności. Wyszłam na murawę i dosiadłam miotły. Odbiłam się stopami od ziemi
i wzbiłam się w powietrze. Im wyżej się wznosiłam, tym czułam się dalej od tych
wszystkich problemów życia codziennego. Byłam ponad tym. Tutaj nie liczyło się
nic. Tutaj byłam wolna.
Zaczęłam
gwałtownie pikować. Potem ponownie wzniosłam się wyżej. Zrobiłam beczkę, a
zaraz potem ósemkę. Miotła zdawała się nie słuchać moich ruchów, a czytać mi w
myślach. Byłyśmy jednością. Ja nie mogłam istnieć bez niej i odwrotnie.
Tworzyłyśmy razem niezwykły rodzaj symbiozy.
Wzleciałam
pionowo do góry. Jeszcze wyżej. I jeszcze. Boisko na dole robiło się coraz
mniejsze. Wreszcie, gdy chłód był niemal nie do zniesienia, wyrównałam lot i
zsunęłam jedną nogę z miotły. A potem
drugą. Chwyciłam się mocniej dłońmi i nakazałam miotle lecieć w dół.
Wpadłyśmy
w korkociąg. Musiałam trzymać się naprawdę mocno, żeby nie poszybować w
przeciwną stronę, kiedy się kręciłyśmy. Zaskakujące, jak długo musiałam lecieć,
żeby znaleźć się tak wysoko, a jak szybko spadałam. W końcu, gdy ziemia była
już niepokojąco blisko postarałam się, żeby odrobinę ustabilizować lot. Jakimś
cudem udało mi się przełożyć nogę przez miotłę i z powrotem odzyskałam
kontrolę. W ostatnim momencie podniosłam rączkę miotły do góry i wykonałam
pionową pętlę.
Ten
zastrzyk adrenaliny dał mi niesamowitą energię. Czułam, że w powietrzu naprawdę
kontroluję wszystko, co mnie otacza. Jeśli tylko bym trochę poćwiczyła, mogłam
zrobić dosłownie wszystko. To było lepsze od lotu na paralotni, skoku ze spadochronem,
czy czegokolwiek takiego. Tutaj znikał cały świat. Pozostawałam tylko ja,
miotła i nieskończona przestrzeń. Mogłam uwolnić się od tych kajdan, którymi na
co dzień przykuta byłam do ziemi. Ograniczenia znikały, jedynym pozostawała
wyobraźnia.
Za
każdym razem gdy o tym myślałam, w mojej głowie klarowała się i lśniła jedna
myśl:
Ja naprawdę kochałam
ten sport.
Gdy
wylądowałam na trawie niedaleko szatni, zauważyłam, że cała drużyna zdążyła się
już zebrać i teraz wszyscy mi się przypatrywali.
– Kate...
To było nieziemskie – oznajmił Jake, gdy do nich podeszłam.
Reszta
się nie odezwała. Po prostu patrzyła na mnie z oklapniętymi szczękami. Poza
Mike'iem, który marszczył czoło, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Wreszcie
przestał i postanowił przejść nad tym do porządku dziennego.
– Kate
zafundowała nam dzisiaj pokaz prawdziwej klasy, za co bardzo jej dziękuję. Ale
pora się otrząsnąć i rozpocząć trening
– oznajmił kapitan i zaczęliśmy
ćwiczenia.
*
Gdy
wieczorem wreszcie runęłam na łóżko, byłam padnięta. Czułam się styrana i
zmęczona rutyną, a mimo to - szczęśliwa. W moim życiu na powrót zapanował
spokój. Tym razem jednak byłam przygotowana na to, że nie potrwa on długo. Bo,
jak powiedział kiedyś Al: ,,raje zawsze przyciągają największe kłopoty''.
*
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tym razem coś spokojniejszego, bez szaleństw. Ale spokojnie! Już w następnym rozdziale naprawdę... będzie się dziać!
PS: Z góry uprzedzam, że na kolejny rozdział znowu najprawdopodobniej będziecie musieli dość długo poczekać :/ Może się zdarzyć, że nawet miesiąc... Przepraszam.
PS: Z góry uprzedzam, że na kolejny rozdział znowu najprawdopodobniej będziecie musieli dość długo poczekać :/ Może się zdarzyć, że nawet miesiąc... Przepraszam.
To ja powiem, że zaklepuję sobie miejsce na później^^
OdpowiedzUsuńKk, już jestem :)
OdpowiedzUsuńJak słodko, oesu *–* Żeby przynajmniej w połowie było tak u mnie na blogu XD
Katie jest genialna. Już zdążyłam zapomnieć, jak wyglądają jej lekcje xD Ma świetne podejście do młodzieży, haha.
Tak mało Score'a było, szkoda trochę. Mimo że mnie nieco irytuje, lubię go.
Kate i James tak uroczo się sprzeczają. Mam nadzieję, że będzie tak trwało wiecznie (aaach, te marzenia XD).
Ogólnie cukru mam pod dostatkiem, wystarczy na straszny jutrzejszy dzień :")
Dużo weny życzę i pozdrawiam gorąco c:
lady Delphie:3
Dzięki, Delphie :D Miałam się wziąć za czytanie twojego bloga, ale gdy już to zrobiłam, to mi brutalnie przerwano i w dodatku nauczyciele dowalili od pioruna sprawdzianów ;/ Cukru musi Ci wystarczyć na co najmniej kilka kolejnych postów ;)
Usuń