niedziela, 23 października 2016

Rozdział dwudziesty piąty

                – Dziewczyny! Wstajemy!
                Merlinie, dlaczego musiałeś nasłać na nas ten straszny poranek?
                – Hej, hej, dziś na śniadanie nasze ulubione tosty!
                No dobra, może jednak nie taki straszny...
            Po chwili słodka woń gorących tostów z dżemem malinowym wypełniła moje nozdrza i jeszcze mocniej utwierdziłam się w tej tezie. Otumaniona zapachem jak w transie wstałam z łóżka i kierując się węchem powlokłam się w stronę tacy z tostami, którą trzymała Alice. Smakowały cudownie.
                Po śniadaniu i krótkiej rozmowie z przyjaciółkami, poszłam się do łazienki i zrobiłam te wszystkie nudne rzeczy, które zawsze pomijam czytając książki. W sumie prysznic, ułożenie włosów i makijaż zajęły mi może dziesięć minut, więc dziewczyny nie musiały długo czekać na swoją kolej.
                Wkrótce wspólnie opuściłyśmy dormitorium i z torbami wyładowanymi książkami ruszyłyśmy w kierunku szklarni H. Gdy wyszłyśmy z zamku delikatny, chłodny, a jednocześnie przyjemny podmuch wiatru porządnie nas orzeźwił. Przed  nami rozciągała się przepiękna panorama błoni zieleniących się w świetle poranka. Nasyciwszy wzrok tym widokiem, pośpieszyliśmy dalej.
                Gdy dotarliśmy wreszcie na miejsce, od ósmej dzieliły nas zaledwie dwie minuty, które spędziłyśmy na wesołym plotkowaniu. Potem powitało nas uśmiechnięte oblicze profesora Longbottoma i rozpoczęło się zielarstwo z Krukonami.
                Czas lekcji mijał dosyć spokojnie i przyjemnie. Kiedy powtarzaliśmy informację o asfodelusie, Krukonom udało się zarobić dwanaście punktów. Potem podzieliliśmy się na grupy i naszym zadaniem było przycinanie gałęzi trzepotek. Byłam w zespole ze Steph oraz jakimś chłopakiem i dziewczyną z Ravencalwu.  Dokładnie pamiętałam tę lekcję z czwartej klasy, ponieważ Owen Hitchens omal nie amputował sobie wtedy palca wskazującego, więc nie miałam z tym większych problemów. Skończyliśmy swoją robotę jako drudzy, tuż po zespole Alice. Kto by przypuszczał, że akurat ona poradzi sobie najlepiej... Po zakończeniu zajęć profesor Longbottom przyznał po pięć punktów każdemu członkowi trzech pierwszych grup.
                Kiedy znów znaleźliśmy się na dworze, zbierało się na deszcz, dlatego pędem pognaliśmy do zamku. Pogoda wiosną potrafi być naprawdę figlarna...
                Już parę minut potem staliśmy przed klasą OPCMu, czekając na lekcję. Podekscytowana perspektywą spędzenia kolejnej godziny na jednym z moich ulubionych przedmiotów pogadałam chwilę z Jake'iem i Alem, a później drzwi otworzyły się z impetem i weszliśmy do środka.
                Ledwie usiadłam w ławce wraz z Julie i wyjęłam z torby podręczniki, z zaplecza wyszła Katie Bell. Jak zwykle nauczycielka do ust miała przyklejony szeroki, pobudzający uśmiech ukazujący jej równe zęby. Ciemne, lśniące włosy jak zwykle spięła w koński ogon, a jej piękne, kakaowe oczy intensywnie się w nas wpatrywały. Na twarzy kobiety można było się doszukać paru zmarszczek, ale patrząc na nią każdy miał pewność, że są one wynikiem nieustannego uśmiechania się, a nie wieku.           Bo profesor Bell zawsze zdawała się uśmiechać całą sobą. Swoim wyglądem, posturą, mimiką i gestykulacją. Wszystkim.
                Nie przestawało mnie to dziwić. Jak osoba licząca sobie już ponad czterdzieści lat, wciąż może wyglądać tak młodo, tak świeżo, tak... żywo? Nie mniej, po każdej lekcji z nią wychodziłam zmotywowana i pobudzona. Często nazywaliśmy ją między sobą po prostu Katie, ponieważ to całe profesorowanie tak bardzo do niej nie pasowało. Tak więc Katie była absolutnie najfajniejszą, najbardziej wyluzowaną i charyzmatyczną nauczycielką w całym Hogwarcie. Biła od niej pewność siebie, a jednocześnie wyrozumiałość i empatia. No i, a to w niej lubiłam najbardziej, uwielbiała łamać stereotypy i prowadzić lekcję nieszablonowo.
                Teraz wyszła na środek klasy i stanęła w pozycji à la wonder women.
                – Motywacja, moi mili. Natalie, powiedz mi ile razy zdarzyło ci się chcieć rzucić któreś z zaklęć niewybaczalnych?
                 Gryfonka do której zwróciła się nauczycielka była zaskoczona takim pytaniem.
                – Nigdy, pani profesor. Oczywiście, że nigdy.
                – Mathew?
                Rzuciła w stronę innego ucznia domu lwa.
                – Szczerze?  –  zapytał tamten.
                – A czy kiedyś okłamałeś któregoś nauczyciela?  –  zagadnęła z zainteresowaniem profesor Bell.
                Zaśmiałam się półgębkiem, podobnie jak połowa obecnych.
                – Nie no, skądże...  –  kolejny szmer chichotu ogarnął uczniów  –  A avadą, albo chociaż porządnym cruciatusem  mam ochotę rzucić za każdym razem, gdy jakiś kretyn przystawia się do mojej dziewczyny.
                Tym razem śmiechem wybuchli wszyscy, włącznie z nauczycielką.
                – No dobrze. Kate, a co ciebie motywuję do wstawania codziennie rano z łóżka?
                Nad odpowiedzią nie zastanawiałam się ani chwili.
                – Chłopak, przyjaciele, brat i treningi.
                – Chłopak, chłopak, wszędzie same pary...  –  skwitowała nauczycielka  –  Czy naprawdę tylko ja jestem sama?
                – Nie  –  zaoponowała Julie  –  Znam pani ból!
                – Ból? Nie powiedziałabym.
                Słowa Katie wywołały kolejną salwę śmiechu.
                – A u ciebie jak z motywacją, Steph?
                – Quidditch. Ten sport to moje życie.
                – Wow, zabrzmiało poetycko  –  zauważyła pani profesor i wszyscy znów się zaśmiali  –  Alice?
                – No cóż... Kocham czytać. Mogłabym to robić całymi dniami.
                – Wiem coś o tym...
                W tym momencie pani profesor zrobiła krótką przerwę. Zaczęła przechadzać się po klasie, a  jej wzrok przelatywał od jednego ucznia do drugiego. Gdy skupiła swoje spojrzenie na mnie, zrozumiałam jak bardzo jest ono przenikliwe.
                – No dobrze. Do życia motywują nas różne wartości: miłość  –  znowu na mnie popatrzyła, ale  już po chwili wróciła do omiatania wzrokiem reszt klasy  –  przyjaźń, pasja. Ale co takiego możemy znaleźć w nauce, co sprawiłoby, że chcielibyśmy wiedzieć więcej?
                Na chwilę w sali zapanowała cisza. Wytężałam umysł starając się znaleźć odpowiedź i wiedziałam, że nie jestem osamotniona.
                Wzrok Katie powędrował na tył klasy i zaraz potem każdy zwrócił się w tamtą stronę. Jakiś Ślizgon niepewnie unosił rękę.
                – Tak, Richard?
                – Dobre wyniki na SUMach?
                Niektórzy zachichotali, a inni klapnęli się w czoło z politowaniem.
                – Śmiejcie się, śmiejcie  –  uciszyła nas pani profesor  –  Ale SUMy serio są ważne. Spójrzcie na mnie. Nie uczyłam się, to i skończyłam w miernej szkole.
                Znowu część osób, do której się zaliczałam, parsknęła śmiechem. Ale wyczułam w tym też pewną podpowiedź. Zgłosiłam się.
                – Możliwość spełniania się i pracy w wymarzonym zawodzie?
                – Świetnie, Kate! Czyli ktoś mnie jednak słucha ze zrozumieniem. Tak, dokładnie o tym mówię. Ale co jeszcze?
                Tym razem to ręka Alice wystrzeliła w górę.
                – Rozwój osobisty i poszerzanie swojej wiedzy?
                – Świetnie, Alice! Denis, a ty, co nam powiesz?
                – Nooo... Kiedy coś wiemy, mamy jak się na dany temat wypowiedzieć...  –  odpowiedział wywołany Gryfon.
                – Idealnie!
                Katie znów stanęła na środku klasy rozłożyła ręce, jakby właśnie składała jakąś ofiarę.
                – Chciałabym, żebyście ten fragment lekcji zapamiętali i postarali wziąć sobie coś z niego do serca. Gdy się uczycie, pamiętajcie że oceny to rzecz drugorzędna. Rozwijacie się, poszerzacie swoją wiedzę i kiedyś dzięki temu będzie wam dane coś osiągnąć! To jest najważniejsze!
                Gdy to powiedziała, odczekała chwilę, aż nawet najpowolniejsze uczniowskie mózgi zdążą przetworzyć tę informację, po czym energicznie wróciła do swojego biurka i usiadła na nim.
                – No, to skoro tę krótką wstawkę wychowawczą mamy już za sobą, to otwórzcie podręczniki na stronie dwieście trzydziestej drugiej. Likantropia. Amanda, zechcesz przeczytać nam pierwszy akapit?
                Amanda zechciała i dalej lekcja przebiegała normalnie, choć nadal intrygująco i niebanalnie. Przeczytaliśmy i omówiliśmy temat wilkołaków, Katie używając ironii Sokrateskiej próbowała wpoić nam czym odróżnić animaga od wilkołaka oraz wypisaliśmy parę punktów jak postępować w przypadku napotkania tego drugiego na swojej drodze. Czegoś takiego raczej nie ma w przeciętnych przepisach BHP...
                Na koniec powtórzyliśmy zaklęcia: tarczy i rozbrajające. Gdy wybił dzwon oznajmiający długą przerwę, nikt nie palił sie do opuszczenia klasy. Większość chciała zamienić parę słów z profesor Bell, bądź jeszcze chwilę poćwiczyć. Jedni woleli rozmawiać o przedmiocie i ponad programowych zaklęciach, a inni o rzeczach zupełnie niezwiązanych z nauką. Wreszcie Katie uwolniła się od natrętnych uczniów i uczennic tłumacząc nam (tak, byłam w tym gronie), że musi przygotować się do następnej lekcji. Wreszcie niechętnie wyszliśmy z sali.   
                – Ale nam zafundowała lekcje wychowawczą, nie?  –  odezwał się Al.
                – No. Ciekawe co ją tak dziś natchnęło...?  –  zainteresowała się Julie.
                – Może w zeszłym roku mieli słabą średnią wyników SUMów i chcą w tym roku jakoś temu zapobiec  –  zażartował Jake, na co wybuchliśmy śmiechem.
                – Taaa! Wiedzą, że na naukę i tak już za późno, więc ratują się jak mogą  –  dołożyłam swoje, wywołując kolejną salwę śmiechu.
                – Co teraz macie?  –  zapytała Ellie.
                – Okienko  –  odparli jednocześnie Jake, Steph i Julie.
                – Wam to dobrze...  –  westchnęłam  –  Numerologia.
                – Ja też  –  dodali Al i Alice.
                – No to do zobaczenia na lunchu  –  powiedziała Steph i wraz z Jake'eim, Julie i Ellie odeszli korytarzem.
                My z kolei we troje ruszyliśmy w stronę klasy numerologii.
                – Al, jak my z tego zdamy SUMy?! Cztery razy ostatnio próbowałam się zabrać do nauki numerologii. Wszystkie podejścia skończyły się klapą.
                – Mam to samo. To jest niemożliwe do nauczenia się!
                – Żartujecie, prawda?  –  Alice patrzyła na nas jak na trędowatych.
                Wywróciłam oczami.
                – Zostawmy to.
                Wreszcie dotarliśmy na miejsce i przesiedzieliśmy tam dłuższą chwilę nim zaczęła się lekcja.
                Jak zwykle na numerologii, sumiennie prowadziłam notatki i starałam się słuchać, a mimo to nic nie rozumiałam. Kiedy wyszłam z sali umiałam tyle samo co zanim do niej weszłam, czyli niewiele.
                Poszłam na lunch. Gdy stanęłam w drzwiach Wielkiej Sali w kilku chwilach udało mi się znaleźć w tłumie wysoką sylwetkę Jake'a, a obok niego siedziały także Ellie, Steph i Julie. Ja jednak szukałam kogoś innego. Raz jeszcze omiotłam wzrokiem stół domu węża i tym razem dostrzegłam i  utęsknioną, platynową czuprynę.
                Uśmiechnęłam się i zajęłam miejsce po prawym boku mojego brata.
                – Cześć, Score  –  powiedziałam sięgając po sałatkę grecką.
                – No nie, znowu ty?  –  mruknął pod nosem Score.
                – Ciebie też miło widzieć.
                 Nalałam sobie pełną szklankę soku z dyni i zabrałam się do jedzenia.
                – Kate, ile razy mam ci powtarzać, że wszystko ze mną okey i nie musisz codziennie przyłazić, żeby to sprawdzać.
                Wywróciłam oczami.
                – Ostrożności nigdy za wiele. Zresztą, lubię spędzać z tobą czas.
                Score rzucił mi pełne powątpiewania spojrzenie. Stwierdziłam, że lepiej będzie zmienić temat.
                – Co teraz masz?
                – Transmutację. Legenda głosi, że ktoś kiedyś na niej zrozumiał.
                Zaśmiałam się przez grzeczność.
                – Wracasz do normy, braciszku. Znów rzucasz nie śmiesznymi żartami.
                – Ha ha ha, ty za to jesteś superzabawna.
                – Myślałam, że juz nigdy tego nie pojmiesz.
                Zajęłam się jedzeniem, co jakiś czas popijając kolejne kęsy sałatki sokiem dyniowym. Wreszcie skończyłam i już miałam wstawać, gdy salę wypełniła jaskrawofioletowa mgła, tak gęsta, że nie widziałam swojej ręki. Dym pachniał cukierkami. Gdy opadł, wszyscy zaczęli rozglądać się w poszukiwaniu niespodzianki, jaką pozostawili po sobie James, Ryan i Fred. Bo oni zawsze coś zostawiali, jakby sama mgła była za mało efektowna. A to, że to byli oni, było po prostu oczywiste.
                Wreszcie dostrzegłam ową pamiątkę, co w sumie nie było trudne. Na suficie widniał ogromny jaskraworóżowy napis ,,NIE ZAPOMNIELIŚCIE O NAS, PRAWDA?''. Stamtąd zwieszały się całe połacie winorośli, które kończyły się dopiero jakieś trzy metry nad ziemią.
                – POTTER! MALFOY! LEWIS! DO MNIE!  –  rozległ się donośny głos profesor McGonnagal i po chwili zaaferowana dyrektorka wybiegła z pomieszczenia
                 – Ehh, przy tym basenie z kulkami w zeszłym tygodniu ten napis i jakieś zielsko jest raczej mizerne. Albo to akwarium z piraniami zamiast podłogi w Wielkiej Sali! O, to było coś!  –  skwitowałam.
                Score westchnął.
                – Niech zgadnę. Kolejny pomysł twojego jakże dojrzałego i odpowiedzialnego chłopaka?
                – Nigdy nie mówiłam, że jest dojrzały. Albo odpowiedzialny. Nie, te określenia totalnie nie pasują do Jamesa  –  stwierdziłam beznamiętnie nalewając sobie jeszcze trochę tego pysznego soku z dyni  –  Ale uratował ci życie.
                – I to oznacza, że muszę go teraz lubić? To ja już wolałem wtedy umrzeć.
                Zmroziłam go spojrzeniem.
                – A pamiętasz co mi wtedy obiecałeś?
                – Tolerować nie znaczy lubić, siostrzyczko. Miłego dnia.
                Z tymi słowami zostawił mnie i odszedł. Dopiłam w ciszy sok i pośpieszyłam w stronę lochów. Byłam wesoła, no bo w końcu czekału mnie teraz dwie godziny eliksirów!
                Do lochów wpadłam równo z wybiciem dzwona oznajmiającego rozpoczęcie lekcji. Na moje nieszczęście, wszyscy zdążyli zająć już stanowiska. Zaklęłam w myślach.
                – Przepraszam , profesorze. Musiałam...
                – Pochwalić swojego chłopaka za świetne wykorzystania eliksiru powodującego gwałtowny rozrost roślin? W istocie, pochwalam. A teraz dołącz do nas i zajmij miejsce. Jeszcze nie zaczęliśmy.
                Slughorn oznajmił to totem kończącym rozmowę. Zresztą, nie byłam pewna, czy powiedzenie czegokolwiek dobrze by się dla mnie skończyło. Tak obszerna wypowiedź profesora nieco... zbiła mnie z tropu.          
                Podeszłam więc do jednego ze stanowisk. Fart chciał, że było akurat wolne miejsce z Alice i Julie, co nie zdarza sie często.
                – A zatem  –  zaczął profesor  –  Dzisiaj przećwiczymy sobie nie same przepisy, a prędkość i staranność ich wykonania. Pamiętajcie, że czas w trakcie SUMów jest mocno ograniczony! Spędzimy ze sobą dziś dwie godziny, więc myślę, że optymalną ilością przepisów będzie... no nie wiem... pięć! Najlepsi zostaną nagrodzeni. Listy eliksirów właśnie pojawiły się na waszych ławkach! Powodzenia! Do roboty!
                Spojrzałyśmy na listę. Trucizna z wykorzystaniem arszeniku, eliksir powodujący kurczenie się, eliksir leczący rany, eliksir rozdymający, miłosny napój Wenus.
                – Nieciekawie  –  odezwała się Julie, co idealnie podsumowało to zestawienie.
                – Kate, Julie, lećcie do szafy po składniki do dwóch pierwszych eliksirów. Lista tej do trucizny jest na stronie szesnastej, na pierwszy z eliksirów przepis macie na sto trzydziestej drugiej  –  rozporządziła Alice.
                Bez protestów wykonałyśmy jej polecenie i już po kilku minutach byłyśmy z powrotem.
Zajęłyśmy się ważeniem trucizny.
                Przez następne dwie godziny toczyłyśmy zawziętą walkę z czasem. Szło nam to bardzo sprawnie, ponieważ wszystkie jesteśmy świetne z eliksirów. Mimo to, czwarty eliksir, ukończyliśmy dopiero na pięć minut przed końcem lekcji.
                – Stop!  –  oznajmił Slughorn  –  Czy ktoś chciałby się pochwalić wszystkimi pięcioma eliksirami?
                Ja i Alice od kilku minut wpatrywaliśmy się z niedowierzaniem w pergamin, na którym była lista eliksirów, które powinniśmy uwarzyć. Przecież ten miłosny napój Wenus...
                – Kate, myślisz o tym samym co ja, prawda?  –  zapytała szeptem Alice.
                – Tego eliksiru nie da się uwarzyć w tych warunkach...  –  przytaknęłam.
                – Słucham?  –  no nie, usłyszał to  –  Panno Malfoy, czy twierdzi pani, że zadałem coś niemożliwego do wykonania?!    
                – Sir, miłosny napój Wenus, to jeden z najpotężniejszych eliksirów miłosnych jakie zna nasz świat. Jednak skoro ma tak wielką moc, to nie da się go tak po prostu uwarzyć. Należy wszystkie dziewięć składników włożyć do naczynia przy blasku dziewięciu poświęconych różowych świec o godzinie dziewiątej wieczorem, dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca roku. Następnie powinno się dziewięć razy zamieszać napój drewnianą łyżką dziewięć razy wypowiadając pewne zaklęcie. A więc tak: twierdzę, że w obecnych okolicznościach uwarzenie tego eliksiru jest niemożliwe.
                W klasie zapanowała cisza absolutna.
                – Zakres twojej wiedzy jest doprawdy powalający, panno Malfoy. Imponuję mi to. Jak się domyślam, pozostałe eliksiry przyrządziłyście z panną Lofthouse i Parkinson w sposób idealny.
                – Perfekcyjny w każdym calu  –  zapewniłam z triumfalnym uśmiechem  –  Proszę nas sprawdzić, profesorze.
                – Wydaję mi się, że nie będzie takiej potrzeby. Znam swoje najlepsze uczennice. Czy ktoś z uczniów ma obiekcję co do tego, że te trzy damy poradziły sobie najlepiej?
                Nikt się nie odezwał.
                – Doskonale! W takim razie z radością przyznaję Wam jedną fiolkę eliksiru wielosokowego, który niedawno własnoręcznie uwierzyłem. Macie moją gwarancję, że będzie działał wyśmienicie.
                Slughorn wręczył nam butelkę i uścisnął dłonie. Następnie wybił dzwon kończący lekcje. Spakowałam się i już chciałam wyjść, ale nauczyciel mnie zatrzymał.
                – Oh, Kate! Zaczekaj!
                Czego on znowu ode mnie chce?
                – Coś się stało, proszę pana?  –  zapytałam udając zainteresowanie tą konwersacją.
                – Nie, nic, skądże! Chciałem ci tylko powiedzieć, że naprawdę zaimponowałaś mi dzisiaj swoją wiedzą.
                To takie dziwne... Wcale nie wkuwałam wczoraj eliksirów do pierwszej...
                – Miło mi  –  przybrałam na twarz przesadzony uśmiech, którego używałam przy większości osobistych rozmów ze Slughornem  –  Dużo się uczę przed SUMami.
                – Ale może mimo to, ty i twoje urocze przyjaciółki znajdziecie chwilę, żeby zaszczycić nas swoją obecnością na przyjęciu, które wyprawiam w najbliższy weekend?
                – Naturalnie! Każda z nas z przyjemnością oderwie się od nauki, żeby spędzić czas z naszym ulubionym profesorem.
                Zaskakujące, jak łatwo przychodziło mi kłamanie Slughornowi w żywe oczy. A on nigdy się nie domyślał... Jednak lata robią swoje...
                – W takim razie do zobaczenia!
                Uśmiechnęłam się do niego raz jeszcze, dygnęłam nogą i wyszłam z pustej już klasy. Przed drzwiami czekały na mnie Alice i Julie.
                – Czego chciał?  –  zapytała Alice, gdy byłyśmy w połowie schodów prowadzących na parter.
                – Tego co zwykle...  –  odpowiedziałam lakonicznie  –  Wyprawia przyjęcie Klubu Ślimaka, na którym mamy się pojawić.
                – Ja też?  –  dopytała Julie.
                Spojrzałam na nią ze zdziwieniem, dopiero po chwili orientując się, że przecież ona nie należy do Ślimaka.
                – Chyba tak. Tak to zabrzmiało.               
                – Wow. Fajnie  –  ucieszyła się Julie.
                – Uwierz mi, te spotkania Slughorna to nic fajnego  –  odrobinę snobistycznie ochłodziłam jej zapał.
                – Kto ją zatrzyma?  –  zapytała po chwili Julie dogłębnie przyglądając się fiolce z naszą wygraną.
                – Bierz, jeśli do czegoś ci się przyda  –  odparłam beznamiętnie. Nie potrzebowałam nagrody.
                – Żartujesz? Ty ją weź! To ty się odezwałaś!  –  zaoponowała Julie wciskając mi do ręki butelkę.
                Spojrzałam na Alice pytająco.
                Mogę?
                – Jest twoja  –  przytaknęła dziewczyna.
                – Dzięki  –  powiedziałam  –  Kto wie, może jej nawet kiedyś użyję?
                Nie wierzyłam w to. Na co niby był mi eliksir wielosokowy? Takie rzeczy to działka Jamesa. Ale na przykład na prezent mógł się okazać jak znalazł.
                Gdy znalazłyśmy się na parterze, pożegnałam się z przyjaciółkami i poszłam do biblioteki. Lubiłam się tam uczyć. Biblioteka dawała taką niepowtarzalną atmosferę skupienia. Dało się tam w spokoju pozbierać myśli.
                Weszłam spokojnym krokiem przez drzwi i poczułam, że się z kimś zderzam.
                –  Cholera, ile razy można...  –  wymamrotałam pod nosem przygładzając szatę  –  Eeem, James?
                Gdy podniosłam wzrok zobaczyłam swojego chłopaka.
                – Czekaj, Ty w bibliotece? Ty w ogóle wiesz gdzie ona jest?
                Naprawdę byłam szczerze zaskoczona, tymczasem James wyszczerzył się do mnie w uśmiechu.
                – Nie martw się, nie przyszedłem tutaj czytać  –  na dźwięk ostatniego słowa wzdrygnął się teatralnie  –  Jeszcze nie jest ze mną aż tak źle.
                Spojrzałam na niego wyczekująco.
                – Więc...? Co tu robisz?
                – Szukam Cię  –  odparł prosto.
                Po co, pomyślałam.
                – Jestem aż tak przewidywalna, że od razu wiedziałeś że będę w bibliotece?  –  powiedziałam.
                – Przychodzisz tu codziennie, więc...
                – Czy Ty...  –  przerwałam mu  –  Ty mnie śledzisz, czy jak?
                – Kate, masz bujną wyobraźnię. Nie ciekawi Cię bardziej, dlaczego Cię szukałem?
                – Zamieniam się w słuch.
                Uśmiechnęłam się uroczo, co trochę zbiło Jamesa z tropu.
                – Eee, bo w weekend jest te przejęcie u Slughorna i...
                Ale nie trwało to długo, w końcu to James.
                – Umówisz się ze mną, Malfoy?
                Teraz to on uśmiechnął się triumfalnie, a ja na krótką chwilę straciłam rezon.
                A to podły gumochłon... Jak on mógł posłużyć się tym tekstem?! Tak chcesz pogrywać, Potter?
                – Chyba w snach, Potter  –  również zacytowałam siebie z przeszłości.
                – Twoich? Owszem  –  odciął się James.
                Zaklęłam w myślach. W pierwszej sekundzie nie przyszła mi do głowy żadna sensowna riposta, więc czas już minął. Zamiast coś odpowiedzieć, po prostu złapałam Jamesa za klapę marynarki i przyciągnęłam do siebie, a następnie z impetem wpiłam się w jego usta i zaczęłam całować.
                – Tylko proszę cię, James, na to przyjęcie wyglądaj na tyle znośnie, żebym nie wstydziła się z tobą pokazać  –  wyszeptałam zostawiając go oniemiałego.
                Ruszyłam wzdłuż regałów w kierunku najbliższej kanapy.
                – Ej! To moja kwestia!  –  krzyknął za mną James, gdy zdołał się już otrząsnąć.
                Nie odpowiedziałam mu, ale za to usłyszałam jak pani Pince się na niego wydziera.
                – Panie Potter! To jest biblioteka! Tutaj obowiązuję bezwzględny nakaz ciszy! Niech się pan stąd wynosi!
                – Ale, proszę pani! Niech mnie pani zrozu...
                – WYNOCHA!
                Zaśmiałam się pod nosem, gdy usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.
                Wkrótce rozsiadłam się wygodnie i pogrążyłam w lekturze ,,Tysiąca magicznych ziół i grzybów''. Po jakimś czasie przerzuciłam się na podręcznik do historii magii pióra Bathildy Bagshot, aż wreszcie skończyło się na ,,Natychmiastowej transmutacji''.
                Po kilku godzinach wreszcie mogłam oderwać się od książek, ponieważ nadeszła pora treningu. Spakowałam podręczniki i zarzuciłam torbę na ramię, a następnie ruszyłam w kierunku boiska.
                Idąc po błoniach zauważyłam, że pogoda zdążyła się już z powrotempo prawić. Co prawda wszystkie wgłębienia w ziemi wypełniały kałuże, a gleba przypominała bagno, ale przynajmniej nie padało i było względnie ciepło.
                Wreszcie, kilkanaście minut przed osiemnastą, dotarłam na miejsce. Od razu poszłam do szatni się przebrać. Wciągnęłam na siebie leginsy oraz cieplutki, drużynowy sweter i wzięłam w dłoń swojego Pioruna X.
                Jako, że reszty drużyny jeszcze nie było, postanowiłam chwilę sobie polatać w samotności. Wyszłam na murawę i dosiadłam miotły. Odbiłam się stopami od ziemi i wzbiłam się w powietrze. Im wyżej się wznosiłam, tym czułam się dalej od tych wszystkich problemów życia codziennego. Byłam ponad tym. Tutaj nie liczyło się nic. Tutaj byłam wolna.
                Zaczęłam gwałtownie pikować. Potem ponownie wzniosłam się wyżej. Zrobiłam beczkę, a zaraz potem ósemkę. Miotła zdawała się nie słuchać moich ruchów, a czytać mi w myślach. Byłyśmy jednością. Ja nie mogłam istnieć bez niej i odwrotnie. Tworzyłyśmy razem niezwykły rodzaj symbiozy.
                Wzleciałam pionowo do góry. Jeszcze wyżej. I jeszcze. Boisko na dole robiło się coraz mniejsze. Wreszcie, gdy chłód był niemal nie do zniesienia, wyrównałam lot i zsunęłam jedną  nogę z miotły. A potem drugą. Chwyciłam się mocniej dłońmi i nakazałam miotle lecieć w dół.
                Wpadłyśmy w korkociąg. Musiałam trzymać się naprawdę mocno, żeby nie poszybować w przeciwną stronę, kiedy się kręciłyśmy. Zaskakujące, jak długo musiałam lecieć, żeby znaleźć się tak wysoko, a jak szybko spadałam. W końcu, gdy ziemia była już niepokojąco blisko postarałam się, żeby odrobinę ustabilizować lot. Jakimś cudem udało mi się przełożyć nogę przez miotłę i z powrotem odzyskałam kontrolę. W ostatnim momencie podniosłam rączkę miotły do góry i wykonałam pionową pętlę.
                Ten zastrzyk adrenaliny dał mi niesamowitą energię. Czułam, że w powietrzu naprawdę kontroluję wszystko, co mnie otacza. Jeśli tylko bym trochę poćwiczyła, mogłam zrobić dosłownie wszystko. To było lepsze od lotu na paralotni, skoku ze spadochronem, czy czegokolwiek takiego. Tutaj znikał cały świat. Pozostawałam tylko ja, miotła i nieskończona przestrzeń. Mogłam uwolnić się od tych kajdan, którymi na co dzień przykuta byłam do ziemi. Ograniczenia znikały, jedynym pozostawała wyobraźnia.
                Za każdym razem gdy o tym myślałam, w mojej głowie klarowała się i lśniła jedna myśl:
Ja naprawdę kochałam ten sport.
                Gdy wylądowałam na trawie niedaleko szatni, zauważyłam, że cała drużyna zdążyła się już zebrać i teraz wszyscy mi się przypatrywali.
                – Kate... To było nieziemskie  –  oznajmił Jake, gdy do nich podeszłam.
                Reszta się nie odezwała. Po prostu patrzyła na mnie z oklapniętymi szczękami. Poza Mike'iem, który marszczył czoło, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Wreszcie przestał i postanowił przejść nad tym do porządku dziennego.
                – Kate zafundowała nam dzisiaj pokaz prawdziwej klasy, za co bardzo jej dziękuję. Ale pora się otrząsnąć i rozpocząć trening  –  oznajmił kapitan i zaczęliśmy ćwiczenia.

*


                Gdy wieczorem wreszcie runęłam na łóżko, byłam padnięta. Czułam się styrana i zmęczona rutyną, a mimo to - szczęśliwa. W moim życiu na powrót zapanował spokój. Tym razem jednak byłam przygotowana na to, że nie potrwa on długo. Bo, jak powiedział kiedyś Al: ,,raje zawsze przyciągają największe kłopoty''.

*

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tym razem coś spokojniejszego, bez szaleństw. Ale spokojnie! Już w następnym rozdziale naprawdę... będzie się dziać!
PS: Z góry uprzedzam, że na kolejny rozdział znowu najprawdopodobniej będziecie musieli dość długo poczekać :/ Może się zdarzyć, że nawet miesiąc... Przepraszam.

3 komentarze:

  1. To ja powiem, że zaklepuję sobie miejsce na później^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Kk, już jestem :)
    Jak słodko, oesu *–* Żeby przynajmniej w połowie było tak u mnie na blogu XD
    Katie jest genialna. Już zdążyłam zapomnieć, jak wyglądają jej lekcje xD Ma świetne podejście do młodzieży, haha.
    Tak mało Score'a było, szkoda trochę. Mimo że mnie nieco irytuje, lubię go.
    Kate i James tak uroczo się sprzeczają. Mam nadzieję, że będzie tak trwało wiecznie (aaach, te marzenia XD).
    Ogólnie cukru mam pod dostatkiem, wystarczy na straszny jutrzejszy dzień :")
    Dużo weny życzę i pozdrawiam gorąco c:
    lady Delphie:3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, Delphie :D Miałam się wziąć za czytanie twojego bloga, ale gdy już to zrobiłam, to mi brutalnie przerwano i w dodatku nauczyciele dowalili od pioruna sprawdzianów ;/ Cukru musi Ci wystarczyć na co najmniej kilka kolejnych postów ;)

      Usuń