Błąkałam
się zawiłą plątaniną ciemnych, zimnych, opustoszałych korytarzy, dopóki nie
dotarłam do jakichś drzwi. Były to duże, złote, pokryte płaskorzeźbami wrota,
nieco podobne do tych w Hogwarcie. Zupełnie nie pasowały do tego otoczenia; jaśniejący
bizantynizmem i galanterią punkt, pośród surowych kamiennych bloków.
Choć
nie miałam na to najmniejszej ochoty, wyciągnęłam przed siebie dłoń w której
dzierżyłam różdżkę i popchnęłam delikatnie prawe skrzydło wrót. Uległo bez
najlżejszego oporu i z wnętrza wylała się łuna światła. Moje oczy potrzebowały
dobrej chwili, żeby się przyzwyczaić do tej nagłej jasności po dłuższym przebywaniu
w niemal całkowitym mroku. Wreszcie, wciąż mrużąc powieki, przekroczyłam próg i
weszłam do środka.
To co
zobaczyłam wmurowało mnie w ziemię. Znajdowałam się w ogromnym, a przede
wszystkim wykwintnie wykończonym atrium. Marmurowa posadzka, stonowane witraże,
ręcznie rzeźbione atlanty, kryształowy żyrandol, wytworne kolumny sięgające wysokiego, półkolistego
sklepienia, a wszędzie złoto, mnóstwo złota, choć rzucające się w oczy w mało
przytłaczający, wyrafinowany sposób. Istny przepych i dystynkcja.
Oczarowana
tym widokiem, dopiero po chwili zauważyłam dwa tuziny postaci stojących w półokręgu
naprzeciwko mnie. Mieli na sobie czerwone, osobliwe, ale gustowne ubrania,
poczynając od wytwornych smokingów i szat, a kończąc na kilkunastowiecznych habitach
mnichów, smukłych tunikach oraz togach. Swoje twarze skrywali pod kapturami.
Każdy z nich trzymał w dłoni różdżkę, więc ja postanowiłam opuścić swoją,
wiedząc że i tak nie miałabym szans w walce.
–
Witaj. Czekaliśmy na ciebie – odezwała się jedna z postaci głębokim, męskim
głosem i stojąc mniej więcej na środku półokręgu wysunęła się trochę do przodu.
– Kim
jesteście? – zapytałam.
– Czymś
nieuniknionym – tym razem rozbrzmiał zdecydowanie żeński
głos.
Zmarszczyłam
brwi.
– To
znaczy?
–
Bólem.
–
Cierpieniem.
–
Smutkiem.
–
Stratą.
Głosy
raz po raz wypływały z tłumu. Mimowolnie mocniej zacisnęłam dłoń na różdżce
opuszczonej u pasa.
– Lecz
nie obawiaj się nas – ponownie odezwał się mężczyzna na środku.
– Te
słowa raczej nie brzmią zbyt optymistycznie
– zauważyłam –
Jakoś trudno mi zaufać ludziom z takimi imionami. Nie mogliście się
nazwać Szczęście, Radość i Dobre samopoczucie?
Nikt
się nie zaśmiał. Kto by się spodziewał...
– Nie
oczekujemy, że będziesz nam ufać. Nie potrzebujemy tego. Jesteśmy nieodłączną
częścią życia.
Czy ci psychopaci z Klubu Czerwonych Ciuchów
mogliby wreszcie przestać gadać jakimś dziwnym szyfrem?
–
Dobra, nie wiem, o co tutaj chodzi i chyba nie chcę wiedzieć. Przyszłam tutaj
tylko po siostrę przyjaciółki i jeśli powiedzielibyście mi, gdzie ten głupi
pchlarz ją zabrał, to byłabym wdzięczna.
– Nazywanie
w ten sposób dorosłego samca Likinou może świadczyć o wyjątkowej bezczelności,
głupocie, bądź i jednym i drugim – odparła zimno jedna z postaci.
–
Dzięki, miło mi. A czym tak właściwie jest to Liki-cośtam?
–
Niestety, Kate, ta rozmowa trwa już i tak za długo.
– Skąd
znasz moje imię?
– Jest
czas życia i umierania, szczęścia i cierpienia. Teraz przyszedł czas bólu.
Expelliar...
–
Protego! – krzyknęłam, nim zaklęcie Pana Czerwony
Smoking zdołało wyrwać mi różdżkę.
– Kate,
nie walcz z nami. Wiesz, że na niewiele ci się to zda. Rytuał musi trwać.
Rozejrzałam
się jeszcze raz po sali, starając sie przy tym nie zdradzać paniki. Tam musiało
być cokolwiek, co mogło przydać mi się w walce! Niestety nic nie rzuciło mi się
w oczy. Jedyne co mogłam wykorzystać to własny rozum, spryt i różdżkę.
– Kim
wy, do cholery, jesteście?! – syknęłam czując jak przytłacza mnie poczucie
bezradności.
Nagle
ci wszyscy ludzie unieśli głowy oraz różdżki i wycelowali je w moją stronę.
Zaraz potem naraz odezwali się chóralnym głosem.
– Czuj
się wyróżniona, Kate Malfoy. Zostałaś zaszczytnie wybrana przez Wewnętrzny Krąg.
Przez
umysł przeleciała mi myśl, w jak głupiej i niedorzecznej sytuacji się
znalazłam, lecz wtem zobaczyłam dwie wiązki jaskrawoniebieskiego światła lecące
w moją stronę. W porę odskoczyłam, a zaklęcia uderzyły w drzwi, nieco je przy
tym osmalając.
–
Drętwota! – krzyknęłam nie wybierając konkretnej osoby, a
celując po prostu w całą grupę. Gdy zaklęcie chybiło miałam ochotę zakląć pod
nosem.
– Reducto! –
powiedziała jeden członek tego dziwnego Kręgu, a w moją stronę pognało
fioletowe zaklęcie. Za pomocą różdżki złapałam jeden z kryształowych wazonów i
uniosłam go przed sobą w powietrze. Gdy wrogi czar w niego uderzył, dzban
zamienił się w małą stertę popiołu na podłodze.
–
Expulso!
Moje
zaklęcie uderzyło w półokrąg i trzy postacie odleciały do tyłu. Niestety reszta
użyła zaklęcia tarczy.
–
Confrigo!
–
Riktusempra!
W moją
stronę pognały dwa zaklęcia, ale rozbiły się one o kolumnę za którą się ukryłam.
–
Everte statum! – krzyknęłam wychylając z zza pomnika jedynie
różdżkę.
–
Bombarda maxima! – słysząc to zaklęcie
nie zastanawiałam się nawet przez chwilę, tylko od razu odskoczyłam zza
kolumny. Mimo to siła wybuchu powaliła mnie na ziemię, sufit zadrżał, a filar przestała
istnieć.
–
Defodio! – powiedziałam celując w ścianę, a kawałki
boazerii zaczęły atakować Krąg.
–
Finite! – wrzasnął któryś z moich przeciwników.
– Dosyć! –
oznajmił ten facet w czerwonym smokingu, który, jak podejrzewałam, był
przywódcą Kręgu – Kate, w tej chwili oddaj mi różdżkę.
–
Nigdy –
odparłam, po czym zaklęciem zmusiłam do ruchu pobliskie krzesła, stół i
wazy i wycelowałam nimi w Krąg.
Zyskałam
kilka sekund spokoju i w tamtej chwili natychmiast pognałam do pozłacanych
drzwi. Już miałam je otworzyć, gdy ktoś ryknął:
–
Colloportus!
Zaklęłam
pod nosem i odwróciłam się z powrotem w stronę moich wrogów. W samą porę by
poczuć, jak jakieś zaklęcie godzi mnie w brzuch i odrzuca na ścianę.
– Drętwota!
– Petrificulus Totalus!
– Confrigo!
– Diffindo!
Wyczarowałam magiczną
tarczę, ale było ono za słabe na tyle potężnych zaklęć i czwarte z nich
ugodziło mnie w głowę. Poczułam jak po policzku leje mi się krew.
– No i
co ci z tego przyszło, dziecko? – rozległ się głos faceta w czerwonym smokingu,
który wystąpił parę kroków w moją stronę.
–
Incarcerous! – wychrypiałam, ale mężczyzna bez trudu
zablokował zaklęcie.
–
Dlaczego zmarnowałaś tyle naszego cennego czasu?
–
Densaugeo! – spróbowałam raz jeszcze, ale równie
bezskutecznie.
– I
wciąż nie przestajesz, ty niewdzięczna dziewucho! –
krzyknął przywódca Kręgu – Crucio.
Wrzasnęłam
z bólu. To było tak, jakby miliard rozgrzanych do czerwoności gwoździ ktoś
właśnie wbił mi w mięśnie, a setki potężnych młotów gruchotały mi kości.
Nagle
ból ustał, ale przez chwilę nie byłam w stanie się ruszyć. W każdym możliwym
miejscu czułam skurcz. A mimo to uniosłam głowę i spojrzałam na tego mężczyznę,
do którego żywiłam teraz nienawiść w najczystszej postaci.
– I
powiedz mi, co ci to wszystko dało?
– syknął.
– Sporo...
satysfakcji – jęknęłam i w ostatecznym geście
przysłowiowego łapania się brzytwy machnęłam różdżką w stronę wielkiego,
kryształowego żyrandola zwisającego z sufitu na środku sali, tuż nad głowami
większości Kręgu – Bombarda maxima!
Część
sufitu eksplodowała, a żyrandol po chwili uderzył w ziemię. Niestety,
przygwoździł jedynie jedną osobę, która i tak po chwili się z niego wygrzebała.
– Jak
śmiałaś?! – pana Czerwony Smoking ogarnęła prawdziwa
furia. Uniósł mnie do góry zaklęciem i odrzucił parę metrów, niemal dokładnie
na środek sali – Expeliarmus!
Gdy
różdżka wyrwała mi się z ręki i złapał ją jeden z członków Kręgu, ogarnęła mnie
prawdziwa panika. Lęk, jakiego jeszcze nigdy nie czułam. Leżałam ranna i
bezbronna, a dwa tuziny nieznanych mi, agresywnych ludzi ustawiało się nade mną
w półokręgu i celowało we mnie różdżkami. Byłam na ich łasce. W każdej chwili
mogłam zginąć w bólu i samotności.
–
Crucio.
Pomyślcie
o największym bólu, jaki możecie sobie wyobrazić, a potem pomnóżcie go razy
pięćdziesiąt. Mniej więcej właśnie to wtedy czułam. Miałam wrażenie, że topią mi się kości. Czułam się tak, jakby
ktoś spawał mi kręgi lutownicą. Tarzałam się po ziemi i wrzeszczałam, wiedząc
że nikt nie usłyszy. Płakałam, wiedząc że oni nie wiedzą co to litość.
Ale to
minęło. W pewnej chwili wszystko ustało, a ja pomyślałam, że już nie żyję. W
tej sytuacji byłoby to wybawienie. Niestety, otworzyłam oczy i zamglonym
wzrokiem dostrzegłam czerwone plamy w kształcie ludzi na białym tle. To nie był
koniec.
Nim
choć trochę zdążyłam dojść do siebie, poczułam palący ból w okolicy prawej
łydki. Spojrzałam tam i zobaczyłam, że skóra, mięśnie i ścięgna nogi są
przecięte. Widać było kość.
–
Osscarsio!
Rozległo
się chrupnięcie, a ja po raz kolejny krzyknęłam z udręki. Nawet nie musiałam
tam patrzeć, żeby wiedzieć, że to zaklęcie właśnie złamało mi nogę.
–
Osscarsio!
Kolejne
zaklęcie sprawiło, że kość nogi pękła w okolicy kostki. Z mojej piersi wyrwał się
wrzask rozdzierający serce.
– Czego
wy ode mnie chcecie?!
Uniosłam
głowę patrząc na swoich oprawców. Twarz każdego skrywał czerwony kaptur, a
różdżkę wycelowaną miał we mnie. Nie odpowiedzieli.
–
Levicorpus!
Wokół
złamanej kostki owinęła się długa lina, która drugim końcem była przymocowana
do sufitu. Potem sznur naciągnął się unosząc stopę do góry. Rozgruchotana kość
zaskrzypiała, gdy zwisałam głową w dół. Po moich policzkach płynęły stróżki łez
i krwi. Ta męka była nie do zniesienia.
–
Crucio.
Ból był
niewyobrażalny. Na chwilę straciłam z niego przytomność, by potem znów się
ocknąć. Cierpienie się nie kończyło, a wręcz przeciwnie, nasilało. Na przemian
wrzeszczałam i mdlałam.
–
Zabijcie mnie! Błagam! Chcę umrzeć!
Nie
zabili. Rozkoszowali się moim cierpieniem, ale nie chcieli śmierci.
W
pewnym momencie ktoś przeciął linę i upadłam na ziemię. Nie miałam czym oddychać,
ani czym krzyczeć. A mimo to nie przestawałam wrzeszczeć. Za każdym razem gdy
otwierałam oczy widziałam ich. Półokrąg postaci w czerwonych strojach z
różdżkami wycelowanymi we mnie.
Nie
potrafiłam już pozbierać myśli. Czułam, że wariowałam. Powoli i boleśnie
traciłam zmysły. Świadomość odchodziła gdzieś w niepamięć. Mdlałam z bólu i
budziłam się ponownie go czując. Za każdym razem wracał silniejszy.
Wreszcie
wszystko zaczęło się całkowicie rozmywać. Kolory przestawały istnieć. Wszystko
stawało się białe. Gdzieś, daleko przede mną rozbłysło światło jaśniejsze od
czegokolwiek, co dane było mi zobaczyć. Nie byłam w stanie się podnieść, choć
tak bardzo chciałam iść w tamtą stronę. Wtem na tle światła pojawiła się
postać. Początkowo była niezwykle odległa, a więc i mała, ale zbliżała się w
moją stronę, a jej rysy stawały się coraz wyraźniejsze. Wreszcie uklękła przy
mnie i dopiero wtedy byłam w stanie go rozpoznać. To był James. Wziął mnie w
ramiona i poczułam spokój. Wszystko dobiegło końca. Wreszcie mogłam przestać
walczyć. Wreszcie mogłam zamknąć oczy i odejść, trzymając Jamesa za rękę.
Nadeszło ukojenie.
KONIEC
PERSPEKTYWY KATE
*
Emmm czemu przestałaś pisać? Pytam z ciekawości i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tu wrócisz. <3
OdpowiedzUsuńcursed sociopath (kiedyś lady Delphie i Mila, bo ,,I am soooo changeable!'')
Nigdy nie przestałam pisać. Przestałam publikować.
UsuńNie oszukujmy się, jedynie ty to czytałaś, a mi przestało to sprawiać przyjemność. Dlatego teraz piszę tylko dla siebie. To opowiadanie doprowadziłam do końca, ale, tak jak mówię, już nie zamierzam publikować i to raczej się nie zmieni.
Dzięki, że ze mną byłaś <3
To życzę powodzenia! ❤
Usuńclaire (dalej ta sama osoba xd)
Niedługo rok ciszy...
OdpowiedzUsuń