piątek, 1 stycznia 2016

Rozdział pierwszy

                Biegłam. Rozejrzałam się dookoła. Poznawałam to miejsce. Byłam w Zakazanym Lesie. Spojrzałam w prawo i ujrzałam pomiędzy drzewami, przemieszczającego się równo ze mną, wielkiego, białego wilka. Odwróciłam wzrok i nie przestając mknąć do przodu popatrzyłam w lewo. Poruszało się tam identyczne zwierze jak po przeciwnej stronie, jednak całkowicie czarne. Pędząc tak, zahaczyłam o wystający z ziemi korzeń, potknęłam się i upadłam. Oba stworzenia momentalnie zmieniły kurs i sunęły teraz prosto na mnie. Już skoczyły w moją stronę  i... Obudziłam się. To znowu ten koszmar... Ostatnio śnił mi się on coraz częściej. Chyba zaczynałam powoli wariować od braku magii...
                Podniosłam się i wyjęłam nogi spod kołdry, wkładając na nie moje ciepłe, wełniane, czarne kapcie. Spojrzałam na zegarek. 4:27. Dlaczego zawsze gdy są wakacje nie mogę wyspać się i obudzić o normalnej porze?!  Wstałam z łóżka i podeszłam do okna, aby odsłonić zasłony. Właśnie wschodziło słońce. Zauważyłam na moim ulubionym fotelu Zoyę. Jest to ponad pięcioletnia kotka, o szarym umaszczeniu w prążki i białym brzuchu ,,skarpetkach" i ,,krawacie". Choć ma już swoje lata, to jest bardzo energiczna, żywiołowa i zawsze skora do zabawy. Do tej pory pamiętam, jak kupiliśmy ją pół roku przed moim pierwszym wyjazdem do Hogwartu.
                Poszłam do łazienki i wzięłam długą kąpiel z bąbelkami. Następnie umyłam zęby, wysuszyłam i wyprostowałam różdżką moje długie, sięgające do bioder blond włosy i weszłam w ręczniku z powrotem do sypialni. Wyjęłam z szafy jasne, dżinsowe szorty oraz białą koszulę bez rękawów z prześliczną koronką na plecach i ubrałam się. Jak zwykle założyłam jeszcze złotą bransoletkę ze zniczem, który rusza skrzydełkami gdy dotknie się go ręką. Następnie podeszłam do lustra nad komodą i wzięłam swoje kosmetyki. Jak co dzień, minimalnie podkręciłam i pogrubiłam rzęsy tuszem, zrobiłam lekką kreskę moją ulubioną czarną kredką i przejechałam po obu wargach jasnoróżową pomadką. Po skończonym, prawie niewidocznym makijażu zerknęłam na stojący na szafce nocnej zegarek. Wskazywał on 5:53.
                W korytarzu usłyszałam kroki. Pewnie rodzice właśnie wstali i zaczynali szykować się do pracy. Poczułam się raźniej, ponieważ nie lubię poczucia, że tylko ja nie śpię. Chciałabym, żeby w tym domu było głośno, ale prawie nigdy się to nie zdarzało.  Odkąd pamiętam, zawsze panowała tu  niczym nie zmącona cisza, ład i porządek.
                Zastanawiałam się czym mam się teraz zająć i stwierdziłam, że dobrze byłoby pomalować paznokcie. Wyjęłam pilniczek oraz miętowy lakier i rozsiadłam się w białym fotelu, który jeszcze nie dawno zajmowała Zoya. Tak naprawdę, to wcale nie lubię robić tych "dziewczęcych rzeczy", ale czasami mam ochotę ładnie wyglądać, a wtedy trzeba się poświęcić. Poza tym, nie miałam nic ciekawego do roboty, a musiałam jakoś zabić czas. Po pół godzinie miałam już gotowe pazurki. Poczułam lekki głód, ale nie chciałam jeszcze schodzić do kuchni. Rozejrzałam się po pokoju, a moją uwagę przyciągnął leżący na biurku list, który dostałam miesiąc temu. Wstałam z fotela i podeszłam do pergaminu, po czym zaczęłam (chyba po raz setny) go czytać.

                Szanowna Panno Malfoy
Mamy przyjemność przypomnieć, że ekspres dowożący uczniów do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie odjeżdża, z peronu dziewiątego i trzy czwarte ze stacji King's Cross w Londynie, dokładnie 1 września o godzinie 11:00. Niżej załączamy obowiązkowe wyposażenie ucznia piątego roku.
                Podręczniki:
,,Natychmiastowa transmutacja" Daniela Cornfilla
,,Jak się bronić przed czarną magią (piąty stopień)'' Rufusa Burnhama
,,Magiczne wzory i napoje" Arseniusa Jiggera
,,Ewolucja ciał niebieskich" Nicolasa Dobsona
,,Świat w liczbach" Josepha McCauleya
,,Standardowa księga zaklęć (piąty stopień)" Mirandy Goshawk
,,Historia magii" Bathildy Bagshot
,,Tysi
ąc magicznych ziół i grzybów" Phyllidy Spore
 ,,Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" Newta Scamandera
                Umundurowanie:
Trzy komplety szat roboczych (czarnych)
Jedna zwykła szpiczasta tiara dzienna
Jedna para rękawic ochronnych ze smoczej skóry
Jeden płaszcz zimowy (czarny, zapinki srebrne)
                Pozostałe wyposażenie konieczne do nauki:
Jeden kociołek (cynowy, rozmiar 3)
Jeden zestaw szklanych lub kryształowych fiolek
Jedna miedziana waga z odważnikami
Jeden teleskop
Jeden glob księżyca
Jeden wykres gwiazd
Z poważaniem
Dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie
Minerwa McGonagall

            Ilekroć czytałam owe pismo, od razu czułam się lepiej. Kochałam Hogwart całym sercem. Był to mój dom, w którym czułam się wspaniale. Nie tylko sam zamek, atmosfera tam panująca, przedmioty i nauczyciele byli niesamowici. Przede wszystkim najbardziej tęskniłam za moimi przyjaciółmi. Na szczęście już jutro miałam wyjechać. Nie mówię, że w domu rodzinnym było mi źle, bynajmniej - dobrze tu wrócić i trochę wypocząć, spędzić czas z rodzicami itd., ale... To coś zupełnie innego. Po prostu czułam, że tam jest moje miejsce.
                Gdy pogrążyłam się tak w rozmyśleniach nad moją ukochaną szkołą magii, o nogi zaczęła się ocierać Zoya. Pogłaskałam ją i wypuściłam na balkon. Bardzo łatwo można było przejść stamtąd na dach, a z niego z kolei zejść po kratce dla pnących się kwiatów do ogrodu. Często w dzieciństwie wymykałam się tamtędy z domu. Zawsze lubiłam nocne spacery, a odrobina ryzyka nie zaszkodzi. Ale to już minęło. Za dwa lata będę pełnoletnia, a młodej damie nie wypada wspinać się i łazić po dachach.
                W końcu wyszłam na długi korytarz o spokojnym, zielonym kolorze, a potem zeszłam schodami do szarego przedpokoju. Skręciłam w prawo i znajdowałam się w kuchni. Była ona dosyć mała, ale (jak dla mnie) całkiem przytulna. Ściany pokrywały kremowe kafelki, a podłogę biała płyta. Po prawo od drzwi znajdowała się część jadalniana, gdzie umieszczony był śnieżnobiały stół z krzesłami w tym samym kolorze. Na jego środku stała zielona roślinka w jasnej, drewnianej doniczce. Druga strona pomieszczenia miała charakter typowo kuchenny. Stała tam lodówka, kuchenka i wszelkiego rodzaju szafki. Wszystkie meble były z białego drewna, a gałki i uchwyty ze złota. Blaty wykonane zostały z marmuru w kremowo-kawowym odcieniu. Gdzie niegdzie widniały delikatne detale, jak blok na noże i stojaki na kubki i łyżki, które dodawały kuchni ciepła i uroku. Obie połowy pomieszczenia oddzielała od siebie wyspa kuchenna, zachowana w odpowiedniej stylistyce.
                Tym razem stało na niej coś jeszcze, niż tylko misa z owocami. Leżała tam spora sakiewka z monetami, a do niej przypięty był kawałek pergaminu. Podeszłam do niego i odczytałam:

Byłam wczoraj u Gringotta. Zrób dzisiaj szkolne zakupy. Tu masz 300 galeonów . Wrócę później niż zwykle.
Mama

                Nie byłam specjalnie zdziwiona tym, że rzeczy potrzebne do szkoły muszę kupić sama. Szczerze mówiąc, to ostatnio Pokątną z rodzicami odwiedziłam jakieś... Trzy lata temu.
                – Panienko Kate!  –  usłyszałam znajomy, piskliwy głos za plecami i odwróciłam się.
                Z salonu właśnie wychodziła Meszka - skrzatka domowa, którą tata podarował mamie na jej urodziny w zeszłym roku, aby ją nieco odciążyć od obowiązków. Miała może metr wysokości
                – Witaj, Meszko!  –  przywitałam się z uśmiechem. Zawsze ją lubiłam. Napełniała ten dom choć odrobiną życia i wesołości. Ponadto dzięki niej nie miałam żadnych obowiązków jak na przykład sprzątanie czy zmywanie. To ja oddałam jej swoje stare ubranie gdy tu po raz pierwszy przybyła. Była to jedyna odzież, którą mogła od nas dostać nie będąc zwolnioną z obowiązków. Podarowałam jej wtedy białe, puchowe skarpetki i butelkowozielony sweter ze srebrnym wężem z herbu Slytherinu.
                – Na co panienka ma dzisiaj ochotę?
                – To co zawsze poproszę.
                Przeszłyśmy przez próg i jak zwykle ja rozsiadłam się na wysokim krześle z jasnego drewna stojącym pod oknem, a skrzatka zabrała się za przyrządzanie musli z jogurtem, malinami i jagodami oraz kawy.
                Wkrótce śniadanie było gotowe, a ja zabrałam się za jedzenie go. Ledwie oddałam miseczkę i kubek Meszce, by ta pozmywała, rozległ się dźwięk domofonu. Podeszłam do słuchawki w przedpokoju i zapytałam:
                – Kto tam?
                – To ja, Jake  –  usłyszałam w odpowiedzi.
                Nacisnęłam guzik otwierający furtkę i pomyślałam, że niektóre wynalazki mugoli nie są takie złe...  Uchyliłam drzwi i oparłam się o framugę patrząc na zbliżającą się postać.
                W moją stronę szedł wysoki, dobrze zbudowany, czarnoskóry piętnastolatek z krótkimi czarnymi włosami. Jego szeroki uśmiech ukazywał równe, proste, białe zęby. Wpatrywał się we mnie swoimi ciemnymi, pełnymi wesołych iskierek oczami. Ubrany był w czarny t-shirt z nadrukiem, brązową, skórzaną kurtkę, dżinsy i czarne trampki za kostkę. Jake, a dokładnie Jacob Zabini to jeden z moich najlepszych, szkolnych przyjaciół. Znamy się odkąd pamiętam, za sprawą naszych rodziców.
                – Cześć!  –  zawołałam od progu z uśmiechem i zaprosiłam go gestem do domu.
                – Hej! Gotowa?  –  zapytał rozpromieniony chłopak.
                – Na co?  –  zdziwiłam się. O czym ja znowu zapomniałam?
                – No... Mieliśmy iść dzisiaj na Pokątną.  Zapomniałaś?  –  zaśmiał się.
                Nieee, wcaleee...  –  odpowiedziałam wesoło, choć odrobinę ironicznie.
                – To jak? Jesteś gotowa, czy mam przyjść później?
                – Daj mi pięć minut, muszę tylko zabrać parę rzeczy.
                Zostawiłam chłopaka w przedpokoju i pobiegłam schodami na górę. Rozmyślałam akurat nad moją tragiczną pamięcią i roztrzepaniem, kiedy uderzyłam w coś stojące na samej górze schodów i odchyliłam się do tyłu. Spadłabym, gdyby to coś, a raczej ktoś nie złapał mnie za rękę i nie pociągnął w swoją stronę. Podniosłam wzrok i zobaczyłam swojego starszego brata.
                Score, a właściwie Scorpius ma siedemnaście lat i w tym roku kończy naukę w Hogwarcie. Jest bardzo podobny do ojca. Tak jak on, ma bardzo jasne blond włosy i platynowo-szare oczy. Zalicza się raczej do wyższych mężczyzn. Ubrany był w czerwono-czarną koszulę w kratę, beżowe spodnie i czerwone tenisówki.
                – Gdzie tak pędzisz, młoda?  –  zapytał z uśmiechem, kiedy odstawił mnie już w bezpieczne miejsce.
                – Wybieramy się z Jakiem na zakupy szkolne. Chcesz iść z nami?
                – Umówiłem się już z Mike'iem.
                – Jasne, nie ma problemu.
                Minęliśmy się i on zszedł na dół, a ja weszłam do mojej sypialni. Wzięłam z komody małą, kremową torebkę z długim paskiem i włożyłam do niej pergamin z listą rzeczy potrzebnych do Hogwartu. Na czwartym roku udało mi się opanować zaklęcie Capacious Extremis, potocznie zwane zmniejszająco-zwiększającym. Rozciąga ono wewnętrzne wymiary obiektu, nie zwiększając go przy tym zewnętrznie, a także sprawia, że zawartość danej rzeczy jest dużo lżejsza. Zaczarowałam w ten sposób moją torbę dzięki czemu, mogę do niej wrzucić praktycznie wszystko, a i tak wygląda bardzo ładnie i ma nie więcej niż 10 cali długości i jakieś  5 szerokości. Z szafki nocnej wzięłam jeszcze różdżkę i włożyłam ją do kieszeni.
                Zeszłam z powrotem na dół, zabrałam z kuchni pieniądze i byłam gotowa do wyjścia. Pożegnałam się ze Score'm i wróciłam do przedpokoju gdzie czekał Jake. Założyłam białe trampki i opuściliśmy dom.
                – Przepraszam, że to tyle trwało  –  powiedziałam gdy byliśmy już przy furtce.
                – Nic nie szkodzi  –  odparł chłopak z uśmiechem i otworzył przede mną bramę.
                – To jak, jedziemy metrem, jak zawsze?  –  spytałam jednocześnie zmieniając temat.
                Przytaknął i skierowaliśmy się w stronę najbliższej stacji. Po jakichś piętnastu minutach spaceru zjeżdżaliśmy już ruchomymi schodami. Postaliśmy chwilę i przyjechał nasz pociąg, którym przejechaliśmy osiem przystanków i wysiedliśmy na stacji Tottenham Crout Road. Wyszliśmy na tę ruchliwą ulicę i znowu szliśmy nią parę minut, aby zaraz skręcić w Charing Cross Road. Wkrótce weszliśmy do niewidzialnego dla mugoli pubu, którego szyld głosił nazwę ,,Dziurawy kocioł''.
                Bar jak zwykle miał pełne obłożenie. Wszystkie stoliki zajęte były przez czarodziei pogrążonych w rozmowie. Niektórzy siedzieli w szatach i tiarach, a inni starali się wpasować w otoczenie zakładając zwyczajne ubrania. Za barem stała Hanna Abbot, która widocznie nie wyrabiała się z realizowaniem zamówień. Była to na oko 40-letnia kobieta, wyraźnie zmęczona życiem. Nikt nie wie, po co ona się tu tak męczy, skoro jej mąż, profesor Neville Longbottom, jest nauczycielem w Hogwarcie i na pewno jego pensja starcza, by zapewnić dobrobyt całej rodzinie.
                Przeszliśmy przez pub i wyszliśmy na podwórko za nim. Wyjęłam z kieszeni różdżkę i stuknęłam nią w cegłę trzecią od góry i drugą od lewej. Brama między światami otworzyła się i weszliśmy na ulicę Pokątną.     
                Wszędzie było pełno ludzi. Jak widać, nie tylko ja zawsze kupuję wszystko na ostatnią chwilę. Już jutro pierwszy września, a z tego co można zauważyć, to połowa szkoły nie miała jeszcze zrobionych zakupów. Kolejki wręcz wylewały się z niektórych sklepów. Spojrzałam niepewnie na Jake'a. Na jego twarzy również dostrzegłam niechęć. Wyglądało na to, że nam obojgu nie uśmiechało się przepychać pomiędzy tłumami i sterczeć godzinami, żeby kupić tylko parę rzeczy. No, ale w końcu jesteśmy do tego zmuszeni, bo sytuacja zdawała się nie poprawiać, a jednak nie możemy pojechać do Hogwartu, bez najpotrzebniejszych podręczników, szat i całej reszty. W sumie szaty jakieś mam, ale przecież nie będę chodzić w tych z zeszłego roku! W ogóle nie ma co się zastanawiać - trzeba kupić co potrzeba i jak najszybciej stąd uciekać.
                Pewnym krokiem ruszyłam przed siebie w stronę ,,Artykułów piśmienniczych Scribbulusa'', ponieważ był tam najmniejszy tłok. Jake szedł za mną. Cudem nie zgubiliśmy się w tym tłumie i weszliśmy do sklepu. Wybraliśmy zapas piór, atramentu i pergaminu i po jakimś kwadransie staliśmy już z powrotem na ulicy z zakupami w rękach.
                Tym razem to Jake wyszedł z inicjatywą i pociągnął mnie za rękę do "Madame Malkin - szaty na wszystkie okazje", ponieważ zdawało się, że sytuacja tam trochę się przerzedza. Tym razem, po stosunkowo dłuższym oczekiwaniu, ekspedientka nareszcie zmierzyła zarówno mnie, jak i mojego towarzysza i mogliśmy złożyć zamówienie. Chwilę później, oglądaliśmy jak maszyny do szycia same szyją nasze szaty i płaszcze, aż w końcu odebraliśmy je, wzięliśmy jeszcze po tiarze codziennej z wystawy, zapłaciliśmy i wyszliśmy.
                Wpadliśmy dosłownie na chwilę po kociołki cynowe do sklepu z nimi, a potem udaliśmy się do ostatniego miejsca na naszej liście - ,,Esów i Floresów". Była to chyba najbardziej oblegana księgarnia na całej Pokątnej, a co się z tym łączy, w kolejce stało najwięcej ludzi. Weszliśmy do środka i zgromadziliśmy wszystkie podręczniki potrzebne do szkoły. Zajęło nam to sporo czasu, jednak w porównaniu ze staniem w kolejce, to wyszukiwanie książek wydawało się chwilką. W końcu , po jakichś trzydziestu minutach dotarliśmy do kasy, zapłaciliśmy i wydostaliśmy się z tego tłocznego, nienajlepiej pachnącego sklepu. Odeszliśmy kawałek i zatrzymaliśmy się, żeby się chwilę zastanowić i sprawdzić, czy na pewno o niczym nie zapomnieliśmy.
                To jak? Wszystko?  – spytał Jake zaglądając przez ramię na list który trzymałam w rękach i czytałam.
                – Tak, chyba tak. Teleskop, wykres gwiazd, glob księżyca i rękawice mamy w domu, więc wygląda na to, że możemy się stąd zbierać  –  poinformowałam i podniosłam wzrok znad kartki.
                Chłopak coś mi odpowiedział, ale nie słuchałam go stojąc wpatrzona w wstawę sklepu przed którym staliśmy. Dopiero teraz spostrzegłam, że szyld owego lokalu głosi nazwę ,,Markowy sprzęt do quidditcha''.  "Ach.. Quidditch" - na myśl o tym cudownym sporcie głośno westchnęłam. Tak, to zdecydowanie jest moja ulubiona rzecz w Hogwarcie. To uczucie, kiedy lekko unosisz się w powietrze, wykonujesz pętle, beczki, zwody, uniki, rzucasz do pętli i trafiasz myląc bramkarza, jest nie do opisania. A potem, ta radość z wygranej, świadomość osiągnięcia sukcesu, samospełnienie jest... Ktoś kto tego nie doświadczył, nigdy nie zrozumie magii tego sportu. Tak, kocham go. Quidditch pozwala zapomnieć o problemach, smutku i o całej świata poza boiskiem. Nie wyobrażam sobie życia bez mojej pasji.
                Teraz oboje staliśmy wgapieni w to co tak przyciągnęło moją uwagę. Na wystawie stała najnowsza, najlepsza, najszybsza i najdoskonalsza obecnie istniejąca miotła - Piorun X. Obecnie latam na Piorunie VII, kiedyś był fajny, ale on ma już pięć lat! Nawet nie zauważyłam, kiedy oboje znaleźliśmy się w sklepie i starannie przejeżdżaliśmy rękoma po idealnie wypolerowanej rączce. Tak, Jake podzielał moją pasję, on również bardzo się fascynował quidditchem i podobnie jak ja należał do reprezentacji Slytherinu. Muszę przyznać, że szło mu świetnie.
                Najlepsza na świecie...  – powiedział chłopak, równie rozmarzony jak ja.
                – Ta, tylko cena kosmiczna...
                Tysiąc  galeonów. Cóż... Ale pomarzyć zawsze można...
                – Chodźmy stąd lepiej – zasugerowałam i wyszliśmy.
                Kierowaliśmy się właśnie w stronę przejścia do Dziurawego Kotła, gdy w oczy rzucił mi się szyld "Lodziarnia Floriana Fortescue Juniora". Poczułam nagłą chęć zjedzenia czegoś słodkiego i popchnęłam lekko mojego towarzysza w tamtym kierunku.
                Weszliśmy do środka i usiedliśmy przy najbliższym, wolnym, dwuosobowym stoliku. Jake poszedł zamówić nam dwa pucharki lodowe, a ja ponownie sprawdziłam, czy aby na pewno o niczym nie zapomnieliśmy. Gdy po raz kolejny stwierdziłam, że wszystko mamy zaczęłam rozglądać się po lokalu.
                W oczy rzuciły mi się znajome, długie, lekko pofalowane blond włosy. Na drugim końcu sali, w zagłębieniu, na dużej kanapie w kształcie litery ,,u'', siedziała Elisabeth Spencer. To jedna z moich przyjaciółek, z którymi zresztą dzieliłam dormitorium w Hogwarcie. Powszechnie uważana była za najpiękniejszą dziewczynę w szkole. Miała długie, zgrabne nogi, szczupłą sylwetkę, lekko śniadą cerę i ładną, drobną twarz, którą zdobiły duże, piwne oczy, mały nos i wyraziste, czerwone usta. Jednak największą furorę u chłopaków od zawsze robiły jej włosy. Co z tego, że były prawie całkowicie sztuczne, poczynając od koloru, przez pasemka i kształt, kończąc na długości. Tak, Ellie mimo, że nie grzeszyła inteligencją zawsze miała największe branie i trzeba jej to przyznać. Uganiała się za nią połowa szkoły, przez co zmieniała ona chłopaków jak rękawiczki. Nawet teraz, przed rozpoczęciem roku, siedziała otoczona przez pięciu nastolatków, którzy gapili się na nią jak sroka w gnat.
                Chyba wypadało się przywitać. Wstałam od stolika i podeszłam do niej.
                – Cześć, Ellie!
                – O, hej, Kate! Jakie miłe spotkanie! Dosiądziesz się do nas?  –  widać było, że pyta tylko przez udawaną grzeczność.
                – Nie chcę wam przeszkadzać  – odpowiedziałam z szyderczym uśmiechem , po czym wskazałam na dowolnego z otaczających ją nastolatków  –  Wiesz jak on ma na imię?  –  zadałam niby banalne pytanie, choć byłam pewna, że nie zna na nie odpowiedzi.
                – O co ci chodzi?  –  zdziwiła się i spłonęła rumieńcem. Nie wiedziała.
                – Wiesz czy nie? – drążyłam temat z rosnącą satysfakcją.
                – To jest... To jest...  –  usilnie próbowała sobie przypomnieć, lecz wysilanie szarych komórek nigdy nie było jej mocną stroną  –  Och, zamknij się Kate! I nie szczerz się tak!  –  wybuchła w końcu.
                – Oh, przepraszam Wasza Wysokość, mam zaparzyć herbatę i podać ciasteczka?  – zaśmiałam się sarkastycznie.
                Dziewczyna wydała z siebie nieokreślony jęk oraz poprawiła włosy i sukienkę w kwiaty. Następnie szybkim tempem wyszła z lodziarni, a za nią pospiesznie wyleciał jej fanklub. Został tylko chłopak, o którego imię zapytałam, lecz w końcu zrezygnowany i smutny także opuścił lokal.    
                Wróciłam do swojego stolika, gdzie siedział Jake, który zajadając deser obserwował całą zaistniałą sytuację. Ledwo usiadłam naprzeciwko niego, a oboje wybuchliśmy nieopanowanym śmiechem.

*

                – No to... Do zobaczenia jutro na peronie  – powiedział Jake.
                Staliśmy pod furtką mojego domu. Było już całkiem ciemno. Cały dzień włóczyliśmy po mieście i rozmawialiśmy.
                – Na razie –  pożegnałam się.
                Odwróciłam się i ruszyłam w stronę domu. Czułam jak chłopak odprowadza mnie wzrokiem. Otworzyłam drzwi i uwolniłam nogi od trampek.
                – Gdzieś ty była?!   zapytała mama wyraźnie wzburzona gdy weszłam do kuchni.
                – Cześć mamo! Ja też się cieszę, że cię widzę  –  odpowiedziałam z uśmiechem i usiadłam przy wyspie kuchennej obok mojego ojca.
                – Już dobrze, nie denerwuj się  –  uspokajał on mamę z dziwnym uśmiechem na twarzy, którego mimo usilnych starań nie potrafiłam rozszyfrować.
                – Kto to widział, żeby piętnastoletnia dziewczyna wracała do domu po dwudziestej drugiej... - szemrała mama pod nosem, układając talerze w szafce.
                – No... Napisałaś, że będziesz później w domu, więc musiałam coś zjeść na mieście no i tak się jakoś zeszło...
                – Tak, najlepiej wmów mi że to jeszcze moja wina!  –  ponownie się zdenerwowała.
                – Dosyć tego!  –  oznajmił donośnie tata, ale uśmiech nie schodził z jego twarzy.
                Wyszedł z pokoju, a mama odwróciła się w moją stronę i oparła o blat. Po chwili wrócił, a w rękach trzymał... Nie, to nie może być prawda... Przecież to nie możliwe... Jesteśmy dosyć zamożni, ale przecież na taki wydatek nas nie stać...  Piorun X.
                Rzuciłam się mu na szyję i mocno przytuliłam.
                – Dziękuje  –  wyszeptałam mu w ucho. Wzruszyłam się.
                Tata wręczył mi owy prezent i podeszła do nas mama, która pogładziła mnie po policzku łapiąc tatę za rękę.
                – Tylko pamiętaj, że w tym roku Slytherin ma wygrać Puchar Quidditcha  –  powiedział ojciec.
                Obiecuje, wygramy.  Z takim sprzętem to nie będzie problemem  –  przyrzekłam.
                – No, idź się spakować i spać. Chyba jutro nie chcesz zaspać na pociąg?  –  poprosiła mama z troską w głosie.
                – Kocham was. Dobranoc  –  pożegnałam się i pognałam do swojej sypialni ze swoją nową, wspaniałą miotłą.
                Wzięłam prysznic i przebrałam się w piżamę, po czym zgodnie z poleceniem mamy spakowałam się i wskoczyłam pod kołdrę. Uśpiło mnie słodkie mruczenie Zoyki, która usadowiła się na drugiej poduszce.

*


3 komentarze:

  1. Incredible! This blog looks just like my old
    one! It's on a entirely different topic but it has
    pretty much the same layout and design. Superb choice of colors!



    Feel free to surf to my blog post ... clash of clans hack

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo podoba mi się twoja opowieść. Świetnie piszesz. Czekam na więcej. Pozdrawiam Ala.

    OdpowiedzUsuń