czwartek, 24 marca 2016

Rozdział siedemnasty

                Wznosiłam się wysoko ponad murawą boiska. Patrząc na zachód wciąż widać było pojedyncze gwiazdy na ciemnym, styczniowym niebie, natomiast na wschodzie, zza ośnieżonych wierzchołków drzew, powoli i nieśmiało wychylało się słońce . Wystarczył lekki dotyk, a miotła zrobiła błyskawiczny zwrot, zdając się reagować bardziej na moją myśl niż uchwyt. Przyspieszyłam i pomknęłam w stronę trybun, które zwykle zajmują Puchoni, z taką szybkością, że stadion zamienił się w rozmazane zielone i szare pasma. Tuż przy jednej z drewnianych konstrukcji wykonałam kolejny energiczny skręt, poczym gwałtownie zanurkowałam. Ziemia stawała się coraz wyraźniejsza. Dwadzieścia stóp, dziesięć, siedem... Precyzyjnie musnęłam wilgotną trawę podeszwami, a następnie ponownie wzbiłam się w powietrze.
                – Poranny trening?  –  usłyszałam znajomy, radosny głos, co bardzo mnie zdziwiło, ponieważ na boisku nie było nikogo poza mną. Przynajmniej tak do tej pory myślałam...
                Nie minęła chwila, a mignęła przede mną dobrze znana sylwetka, za którą powiewała szkarłatno-złota szata. Przyglądając się doskonale manewrującemu Jamesowi zauważyłam, że on także dosiada Pioruna X. Z uśmiechem na ustach stwierdziłam, że pora, by ktoś mu wreszcie uświadomił, że nie jest we wszystkim najlepszy, więc zanurkowałam i przyspieszyłam, po chwili go doganiając. Spojrzał na mnie i wiedząc, że właśnie rzuciłam mu wyzwanie, podkręcił tempo. Ścigaliśmy się dookoła stadionu w szaleńczym wyścigu, cały czas nie spuszczając z maksymalnej prędkości. W końcu, równocześnie zwolniliśmy i lekko opadliśmy na ziemię. James w szerokim uśmiechu przerzucił swoją miotłę przez ramię i ruszył w kierunku szatni, a ja znowu postanowiłam być lepsza, więc zerwałam się do biegu. Zgodnie z przewidywaniami dotarłam do drzwi jako pierwsza i po stwierdzeniu, że chłopak nawet nie pofatygował się, by przyspieszyć tempa, wślizgnęłam się do środka i zatrzasnęłam je za sobą.
                Zrobiłam porę kroków tyłem, cały czas wpatrując się w stronę wejścia, spodziewając się, że zaraz wleci przez nie James. Ta chwila jednak nie nadchodziła, a ja, cały czas się cofając, stwierdziłam, że korytarz wydaje się jakoś dziwnie długi. Rozejrzałam się więc i z niepokojem zauważyłam, że ściany pomieszczenia nie są jak zwykle drewniane, a zbudowane z brudnych płyt kamiennych, a w powietrzu unosiła się okropna woń zgnilizny. Wkoło panował półmrok i z każdą chwilą wzbierał się we mnie strach. Instynktownie sięgnęłam po różdżkę, lecz, ku mojemu zdziwieniu, nie znalazłam jej w miejscu, gdzie powinna się znajdować. Szłam zupełnie nieznanym mi korytarzem, oddalając się od drzwi, a zbliżając do miejsca, gdzie powinien znajdować się główny pokój taktyczny. Miałam jednak nienaturalną pewność, że go tam nie zobaczę, a to miejsce w którym się znajduję, zdecydowanie nie jest stadionową szatnią.   
                Gdy nareszcie dotarłam do końca korytarza ujrzałam widok który sprawił, że serce skoczyło mi do gardła. Przede mną wił się Jake i krzyczał niemiłosiernie. Wyglądał, jakby przeżywał okropny ból, trochę podobny do tego, którego to ja doświadczałam w swojej ostatniej wizji.
                – Jake!  –  wrzasnęłam i kucnęłam, próbując go dotknąć i przytrzymać, by przestał tak wierzgać.
                Jego ruchy były jednak tak gwałtowne i nieprzewidywalne, że z łatwością mi się wyrwał. Z jego oczu płynęły łzy cierpienia.
                – Jake... Proszę... Jake... Przestań... Jake!  –  nie wiedziałam co mam robić.
                Nie miałam różdżki, a patrzenie jak przyjaciel cierpi było nie do zniesienia.
                – Kate!  –  usłyszałam dziewczęcy wrzask.
                Podniosłam wzrok i ujrzałam przerażającą scenę. Julie, Steph, Ellie, Alice i Mike walczyli całą watahą czarnych niczym węgiel wilków. Otaczała ich krew, a do nieustających wrzasków Jake'a dołączyły głosy przyjaciół, wymawiających coraz to różniejsze zaklęcia i miotających je w stronę bezlitosnych zwierząt. Każde z nich było ranne, a ja nie potrafiłam im pomóc.
                – Kate!  –  krzyk Jake'a zmroził mi krew w żyłach, ponieważ uświadomił mi, że chłopak, który był moim przyjacielem odkąd pamiętam, zaraz wyzionie ducha.
                Wstałam i zaczęłam się cofać, lecz po chwili moje nogi natrafiły na coś zimnego. Spojrzałam tam i zobaczyłam blade ciała Jamesa i Albusa. Oni... Byli martwi... To nie był widok, który dałabym radę przeżyć. Poczułam jakby pękało mi serce, a z mojego gardła wyrwał się makabryczny wrzask. Przeraźliwe krzyki ucichły i wszystko stawało się białe, a ja powoli osuwałam się w nicość.. Nie czułam już nic.
                – Kate!  –  ktoś mną potrząsał.
                Czucie w kończynach nieśpiesznie do mnie wracało, ale czułam się okropnie. Jakbym jednocześnie marzła i było mi gorąco. Ociężale rozchyliłam powieki i znowu uderzyła we mnie fala potwornej bieli. Z powrotem zamknęłam oczy, a następnie ponownie otworzyłam. Zobaczyłam nad sobą kafelkowy, biały sufit, a po chwili jego miejsce zastąpiła twarz Jake'a.
                – Merlinie, Kate! Jak dobrze, że do nas wróciłaś!  –  powiedział rozemocjonowany chłopak przytulając mnie do siebie.
                – Jake...  –  starałam się uspokoić oddech, jednocześnie odwzajemniając uścisk przyjaciela z taką siłą, jakbyśmy mieli się już nigdy nie zobaczyć.
                – Co się stało?  –  zapytała Steph, dopiero teraz ujawniając swoją obecność.
                – Mogłabym was zapytać o to samo...  –  powoli puściłam Jake'a i opadłam głową na jej kolana, czując się osłabiona. Rozejrzałam się wokoło i zauważyłam, że znajduję się w niewielkiej toalecie przy boiskowej szatni.
                – Znalazłam cię tu w okropnym stanie. Byłaś cała mokra od potu, trzęsłaś się jakbyś miała jakiś atak epilepsji, płakałaś i przeraźliwie krzyczałaś  –  wyjaśniła Steph.
                – Mówiłam coś konkretnego?  –  zapytałam.
                – Parę razy wypowiedziałaś imię Jake'a, więc go zawołałam, ale poza tym, nic. To było straszne, Kate. Nie mogliśmy cię obudzić  –  odpowiedziała zmartwiona przyjaciółka.
                – Kate, uważam, że powinnaś mieć gdzieś mecz i natychmiast należaloby cię zabrać do skrzydła szpitalnego  –  oznajmił Jake  –  Od razu widać, że masz gorączkę.
                – Właśnie, mecz! Co z nim? Już się zaczął?! Co wy tu robicie?!  –  pobudziłam się i starałam się podnieść, jednak poczułam silne zawroty głowy, przez co znowu moja głowa wylądowała na kolanach Steph.
                – Kate, spokojnie. Masz szczęście, że Brown kazał nam przyjść co najmniej dziesięć minut wcześniej, żeby omówić tą jego nową taktykę, bo do rozpoczęcia spotkania mamy jeszcze dwie minuty. Nie mniej jednak, moim zdaniem, zdecydowanie powinnaś odpuścić ten jeden raz. Co jeśli spadniesz z miotły?  –  zatroskał się Jake.
                – Jak spadnę to mnie złapiesz. Zresztą, na gorączkę chyba jeszcze nikt nie umarł  –  odparłam, ponownie próbując wstać, tym razem nieco wolniej i z powodzeniem.
                – Zdziwiłabyś się...  –  mruknął pod nosem chłopak, nie chcąc pogodzić się, że w tym sporze nie ma szansy na wygraną.
                – Brown wie?  –  spytałam przemywając twarz wodą i przecierając ją ręcznikiem.
                – Cóż... Darłaś się tak głośno, że wie cała drużyna... o ile nie cały stadion...  –  zakomunikowała Steph.
                – Że co?!
                – Spokojnie, Kate. Aż tak źle może nie jest...   –  starał się załagodzić sytuację Jake.
                – Muszę natychmiast z nim porozmawiać  –  stwierdziłam odrzucając w kąt ręcznik i wychodząc z łazienki.
                Ku mojemu zaskoczeniu, pod ścianami korytarza siedziała cała drużyna i zdawała się na coś czekać. Albo na kogoś...
                – Gdzie Brown?  –  zapytałam siedzącą najbliżej drzwi Megan.
                – Nawet nie myśl, że pozwolę ci grać!  –  oznajmił donośnym głosem Brown, wychodząc z pokoju taktycznego  –  W tej chwili idziesz do skrzydła szpitalnego i na następny trening przynosisz mi zaświadczenie, że tam byłaś i jesteś zdolna do gry. Nie wpuszczę na boisko gracza z padaczką.
                – Ja nie mam żadnej padaczki!  –  wrzasnęłam  –  Nie odsuniesz mnie od gry! Nie możesz!
                – Albo teraz po dobroci ustąpisz, albo wylatujesz z drużyny, Kate  –  zakomunikował kapitan.
                – Nie możecie grać w osłabionym składzie! Dobrze wiesz, że Krukoni są w wyśmienitej formie, a my nie możemy sobie pozwolić na przegraną  –  nie poddawałam się.
                – Kate, zrozum, że ja naprawdę lubię swoje życie i nie uśmiecha mi się, żeby Alice mi je odebrała, po tym jak coś ci się stanie  –  przekonywał mnie dalej Mike.
                Po jego słowach prawie cała drużyna, przysłuchująca się owej potyczce słownej, zachichotała.
                – Nie jestem małą dziewczynką i naprawdę jestem w stanie wziąć za siebie pełną odpowiedzialność, kapitanie  –  zapewniłam oficjalnym tonem.
                Mike już miał coś odpowiedzieć, ale ktoś załomotał w drzwi.
                – Brown, pan i pańska drużyna jesteście oczekiwani na boisku  –  dał się zza nich słyszeć głos pani Hooch.
                Chwyciłam opartą o ścianę miotłę i rzuciłam Mike'owi pewne siebie spojrzenie. Chłopak wydawał się jeszcze chwile zastanawiać i wyraźnie było widać, że nie jest moją postawą zachwycony, aż w końcu westchnął i skierował do wyjścia, a cała drużyna podążyła za nim. Dosiedliśmy mioteł i po chwili wszyscy wylecieliśmy na murawę. Rozległ się głos komentatora:
                – A oto i są! Mimo drobnego opóźnienia, spowodowanego najprawdopodobniej brakami w umiejętności posługiwania się zegarkiem... Tak, tak. Wiem, że o tym rozmawialiśmy profesorze, jednak chciałem wzbogacić moją wypowiedź o kilka dodatkowych faktów na temat słabych punktów Ślizgonów... No dobrze, więc Ślizgoni prezentują się w swoim niezmiennym składzie, obecnie okrążając boisko, jednocześnie demonstrując swój firmowy szyk. Swoją drogą, to współczuję trochę Krukonom, że muszą grać w tak nierównych składach. Nawet gdyby mi dopłacali to nie zagrałbym przeciw komuś, u kogo w domu zaklęcia uśmiercające są na porządku dziennym... Słucham?! Jak to odejmuje pan 10 punktów Gryffindorowi?! Ja chcę tylko poinformować widzów jak wygląda stan rzeczy i ewentualnie ostrzec przyjaciół z Ravenclawu. Jako opiekun tego domu, powinien pan wiedzieć o tym najlepiej! Ja pana wcale nie pouczam! Panie profesorze, a może wie pan, dlaczego Micheal Brown właśnie leci w naszą stronę groźnie wymachując pałką?!
                Gdy Collins wplótł w swoją wypowiedź wzmiankę, która mogła się odnosić tylko do mnie poczułam się dotknięta. Właśnie skończyliśmy przelot, jednak Mike nie zatrzymał się, tylko popędził w kierunku stanowiska komentatora, wykrzyknął do niego coś, czego niestety nie usłyszałam, choć na pewno nie brzmiało to zbyt przyjemnie.
                – Panie profesorze! Przecież to podchodzi pod groźby karalne! Czy pan słyszał jak... No dobrze. Komentuję, komentuję, tylko najzwyczajniej w świecie nie sądziłem, że ta fucha może być taka niebezpieczna... Tymczasem kapitanowie obu drużyn wylądowali właśnie na boisku i podają sobie dłonie. Jeszcze tylko sędzia wypuści tłuczki, wyrzuci kafel i... zaczęło się!                      
                Tuż przed moimi rękami piłkę chwycił Rufus Learming z przeciwnej drużyny i pośpieszył z nią w stronę naszych pętli. Rzuciłam się za nim w pogoń i dzięki szybkości swojej miotły już go  dogoniłam, kiedy podrzucił kafla do góry, a inny ścigający Krukonów precyzyjnym kopnięciem skierował go w okno prawej obręczy. W ostatniej chwili Josh go chwycił i wyrzucił najdalej jak mógł.
Uznałam to za doskonałą szansę i gwałtownie przyspieszyłam łapiąc piłkę na wysokości pętli. Wykonałam energiczny zwód w lewo, mijając się z tłuczkiem posłanym w moją stronę i rzuciłam kafla do obręczy. Obrońca Krukonów wykopał go tak daleko, że na parę chwil zniknął mi z zasięgu wzroku. Gdy go w końcu dostrzegłam, była to chwila, gdy wpadał on do naszej bramki w ustanawiając wynik 10:0.

*

                Po pół godzinie meczu nasza sytuacja nie wyglądała najlepiej. Poprawka. Wyglądała tragicznie. Przegrywaliśmy 70:150 i wszystko wskazywało na to, że owe spotkanie zakończy się naszą klęską, jednocześnie zaprzepaszczając wszelką nadzieję i szansę na zdobycie pucharu. Aż wstyd się przyznać przed samą sobą, ale ponosiłam za to dużą część winy. Nie miałam pojęcia co się ze mną działo, ale zupełnie nie potrafiłam się skupić. Cały czas po głowie krążyła mi myśl o dzisiejszym ,,ataku'', no bo jak to inaczej nazwać, a w dodatku drogi komentator Collins najwidoczniej postanowił uwziąć się na mnie, bo bez przerwy odnosił się do zdarzenia ze Scorem, czego nie potrafiłam tak po prostu puszczać mimo uszu. W dodatku, zdobyłam w sumie może jakieś 20 punktów i wszystko wyglądało zupełnie tak, jakbym na jeden mecz straciła wszystkie nabyte umiejętności...   
                Właśnie przystępowaliśmy do kontrataku po kolejnej stracie punktów. Dostałam kafla od Meg i pognałam tuż przy trybunach wprost do pętli drużyny przeciwnej. Niestety, ledwie minęłam połowę, z obu moich stron pojawili się ścigający Krukonów, skutecznie uniemożliwiając mi skręt w którąkolwiek ze stron i niezauważalnie wbijający mi łokcie pod żebra. Nagle ujrzałam, że na wprost mnie leci trzeci z napastników drużyny przeciwnej. Przyspieszyłam licząc, że uda mi się wyswobodzić z potrzasku, lecz gdy nie przyniosło to rezultatu, w ostatniej chwili zanim miałam zderzyć się z lecącym na przeciwko ścigającym, pociągnęłam miotłę pionowo w dół.
                – A co to się stało? Przed chwilą mieliśmy okazję oglądać jak Kate Malfoy w ostatnim momencie wyswobodziła się z Kleszczy Parkina idealnie przygotowanych przez drużynę Krukonów. Cóż za wyczucie! Patrzcie jak się poturbowali! Ale co to? Czyżby Malfoy nie zdążyła ze skierowaniem miotły w górę?! Ona się zaraz rozbije!
                Ziemia zdawała się niebezpiecznie zbliżać. Ze wszystkich sił poderwałam miotłę do góry, ale opór powietrza nie ustępował. Tuż przy ziemi byłam już z powrotem w poziomej pozycji, ale poczułam jak lewą stopą sunę po trawie. Chwilę przed odbiciem się od gruntu usłyszałam w okolicach kostki niepokojący trzask, lecz teraz nie było na to czasu. Zaraz obok pętli wzbiłam sie pionowo w górę i wyrzuciłam kafla w ich stronę. Odprowadziłam go wzrokiem i widziałam jak przelatuje przez jedną z obręczy.
                Ku mojemu zdziwieniu, oprócz zwykłego okrzyku zawodu, który dało się usłyszeć, mniej więcej, po każdym celnym rzucie kogoś z drużyny Ślizgonów, wśród osób siedzących na trybunach rozbrzmiało kilka niepokojących wrzasków, a większość obserwatorów zdawała się w coś wpatrywać, niekiedy wskazując palcami w jeden punkt boiska, znacznie ode mnie oddalony. Po chwili dało się słyszeć przenikliwy dźwięk gwizdka.
                Wyraźnie zaniepokojona również zwróciłam wzrok w stronę, której przypatrywała się widownia, spodziewając się ujrzeć jednego z szukających, który w ręce będzie trzymał znicz. O dziwo, po dokładnym przyjrzeniu się zawieszonemu w powietrzu Teddy'emu oraz Steph, z ulgą stwierdziłam, że mecz jeszcze trwa. Zlustrowałam wzrokiem innych zawodników i zauważyłam w ich zachowaniu coś niepokojącego. Każdy patrzył się w ziemię. Ale kto normalny podczas gry obserwuje murawę?! Mimo wszystko, wciąż zaskoczona niecodziennym zachowaniem uczniów, ja także objęłam spojrzeniem ziemię i w mig zauważyłam przyczynę wstrzymania gry. Choć silny wiatr przeszywał powietrze lodowatymi smugami deszczu, wyraźnie dostrzegałam trzy sylwetki nauczycieli stojących nad... Nie to nie możliwe... Postacią w zielonej szacie do quidditcha.
                Ktoś z nas spadł z miotły? Ale jak...
                Gwałtownie ponagliłam miotłę i kilka chwil później wylądowałam tuż owych przy postaciach. Ledwie dotknęłam stopami gruntu, zdążyłam poczuć piekący ból w prawej kostce i gdybym w porę nie zdążyła podeprzeć się na rączce z pewnością bym upadła. Chwilowo używając miotły jako laski przecisnęłam się pomiędzy profesorami Slughornem i Longbottomem, by ujrzeć jak pani Hooch pomaga siedzącemu na ziemi Micheal'owi Brownowi. Podczas gdy nauczycielka dokładnie oglądała jego rękę chłopak kurczowo trzymał się za brzuch z kamienną miną.
                – Co się stało?  –  spytałam nie mogąc się nadziwić, że Mike tak po prostu spadł z miotły.
                – Wygląda na to, że złamałeś nadgarstek, Brown. Z tego co widzę, to brzuch masz cały, jednak nalegam na zaprowadzenie cię do Skrzydła Szpitalnego  –  zakomunikowała pani Hooch kończąc wypowiadać ostatnie zaklęcie.    
                – Nie będzie takiej potrzeby, pani profesor. Prawie nie czuję bólu, a tą rękę może mi nastawić każdy, na przykład Kate  –  zapewnił ją, a następnie posłał mi wymowne spojrzenie.
                Nauczycielka latania obrzuciła mnie podejrzliwym wzrokiem.
                – Oczywiście, że mogę to zrobić  –  skłamałam. Nie byłam przekonana co do tego pomysłu, ale domyśliłam się, że Mike nie bez przyczyny wybrał mnie do tego zadania, więc nie pozostawało mi nic innego, jak po prostu się zgodzić.
                – W takim razie proszę panią o dwie minuty przerwy  –  zwrócił się do pani Hooch Mike i zaczął nieporadnie zbierać się z ziemi, w czym zaraz mu pomogłam.
                Gdy szłam obok Browna przez boisko, każdy krok sprawiał mi coraz większy ból. Na szczęście, po części dzięki miotle, nikt nie zauważył, że kuleję, bo pewnie wtedy nas oboje wysłaliby do pani Pomfrey. Po plecach spływały mi lodowate krople deszczu. Czułam, że kostka mi już trochę spuchła i cały czas pulsowała bólem, a but powoli zdawał się być za ciasny. Dobrze, że Mike nie potrzebował mojej pomocy, bo sama ledwo szłam.
                Wreszcie doczłapaliśmy do drzwi szatni i po chwili Mike usiadł na jedynym z foteli, a ja z ulgą opadłam na ławkę. Zaraz jednak zorientowałam się, jaki był cel przyjścia tutaj i choć nie miałam na to najmniejszej ochoty, z powrotem zerwałam się na nogi i podeszłam do Browna, cały czas podpierając się niezastąpioną miotłą.
                – To co ci jest? Wiesz, wybacz, ale jeśli chodzi o zaklęcie uzdrawiające na twoją rękę, to moja wiedza kończy się na ,,reparo''  –  zagadnęłam.              
                – A ja już myślałem, że od razu się skapnęłaś... Chyba jednak przeceniłem twoją bystrość... No dobra, mniejsza z tym. Musisz wiedzieć, że nic mi nie jest. Nie mam złamanej ręki, ani nic w tym rodzaju. Zresztą, na twoje umiejętności uzdrowicielskie i delikatność nie postawiłbym złamanego knuta, ale nie w tym rzecz. Najpierw pokaż tą nogę  –  nakazał chłopak.
                – Skąd ty...  –  zaczęłam.
                – Naprawdę uważasz, że idąc obok ciebie nie zauważyłem, że kulejesz? Z drugiej strony niezły pomysł z tą miotłą... Wydawało mi się, że większość osób na trybunach nic odnotowała. Ale dawaj tą nogę, bo nie mamy czasu  –  urwał chłopak i wstał.
                Usiadłam na fotelu który przed chwilą zajmował i delikatnie zsunęłam prawy but. Podwinęłam nogawkę i opuściłam niżej skarpetkę. Moja kostka wyglądała fatalnie. Jej kolor można było określić jako czerwono-siny, a w dodatku powiększyła swoją średnicę co najmniej dwukrotnie.   Mike ukucnął i wyciągnął różdżkę. Nie byłam przekonana, czy chcę, żeby to on ją nastawił, ale z tyłu głowy miałam myśl, że gdyby nie wiedział co robi to raczej nie podjąłby się tego zadania. Czekałam aż wypowie jakieś zaklęcie, jednak on tylko dotknął różdżką opuchniętej kończyny i po chwili ból zaczął się robić lżejszy, aż całkowicie ustał, a kostka wróciła do normalnych rozmiarów.
                – Dziękuję  –  powiedziałam szczerze opuszczając nogawkę i zakładając but  –  Ale chyba nie ściągnąłeś mnie tu dla tak nieistotnej sprawy jak moja kostka?
                – Faktycznie, lubię cię, ale nie poświęciłbym swojej opinii pałkarza idealnego i nie kazałbym Saybrooke'owi zepchnąć mnie z miotły, gdyby chodziło tylko o twoją nogę. Gówno mnie obchodzi, dlaczego grasz dzisiaj jakbyś miała siedem lat, ale opieprzę cię dopiero po meczu, bo teraz nie mamy czasu  –  oznajmił kąśliwie.                                
                – Dobrze wiedzieć...  –  prychnęłam.
                – Do rzeczy. Uczciwość wobec własnej drużyny nie jest mi obca, dlatego uważam, że powinienem zapytać cię o zdanie, zanim zaczniemy wdrażać w życie taktykę numer dwadzieścia sześć  –  zawiadomił kapitan.
                – Dwadzieścia sześć? To była ta z podawaniem kafla tylko zgodnie z ruchem wskazówek zegara?  –  strzeliłam.
                – Merlinie, z kim ja muszę pracować...  –  powiedział klepiąc się w czoło  – Czy ty się dziś pozamieniałaś z Potterem na mózgi?! Nie, on przynajmniej potrafi latać  –  miotał się co jakiś czas klnąc pod nosem.
                – Możesz w końcu przestać mnie obrażać i powiedzieć o co chodzi?!  –  podniosłam głos.
                – Taktyka numer dwadzieścia sześć to wyeliminowanie szukającego drużyny przeciwnej  –  oznajmił.
                – I?  –  nie miałam pojęcia o co mu chodzi.
                – Malfoy, błagam cię rusz swoją tlenioną łepetyną...  Kto jest w tej chwili szukającym Krukonów?  –  powoli załamywał się Mike.
                – Teddy Lupin  –  odparłam bez zawahania. Dopiero po chwili zaczęło do mnie docierać.
                – Wiem, że wy kiedyś... Że razem...  –  wahał się, nie do końca wiedząc jak ma to powiedzieć. Od razu to wyczułam  –  Że coś was kiedyś łączyło. Dlatego uważam, że uczciwie będzie cię zapytać, czy nie masz nic przeciwko.
                – A od kiedy ty jesteś specjalistą od uczciwości? –  nie mogłam sobie pożałować tej odrobiny zgryźliwości  – Nie martw się, potrafię oddzielić życie prywatne od zawodowego i nie mam nic przeciwko ,,delikatnemu'' sponiewieraniu Lupina. A, i nie sądzisz że atakowanie Malfoya tekstem o tlenionych włosach jest trochę poniżej pasa?  –  odparłam tak oficjalnie jak tylko się dało.
                – I za to cię kiedyś polubiłem  –  podsumował Brown.
                Oboje wzięliśmy w ręce nasze miotły i pewnym krokiem ruszyliśmy na boisko. Gdy tylko z powrotem znaleźliśmy się na murawie, ponownie poczuliśmy na twarzach silny, nieprzyjemny wiatr połączony z zimnymi kroplami deszczu.
                Brown zapewnił panią Hooch, że już wszystko w porządku, a ja przełożyłam nogę nad rączką miotły i mocnym, pewnym ruchem odbiłam się od ziemi. Po chwili rozległ się gwizdek wznawiający grę i starcie rozpoczęło się na nowo.

*

                Miałam za sobą już ponad godzinę meczu. Ponad godzinę walki z coraz uporczywszym wiatrem i ponad godzinę zmagań z lodowatymi strugami wiatru przecinającymi powietrze.           Odgarnęłam z twarzy kilka kosmyków całkowicie przemokniętych włosów i rozejrzałam sie po boisku. Jake i Megan właśnie przystępowali do kontry. Podleciałam, żeby ich ubezpieczać, lecz moja pomoc była im całkowicie zbędna i już po chwili zdobyli dla nas kolejne punkty. Tak, dzisiaj to zdecydowanie oni ratowali nasz zespół przed sromotną klęską. Co prawda wynik przedstawiał się 160:220 na naszą niekorzyść, jednak gdyby nie oni, Krukoni z pewnością całkowicie by nas rozgromili. Ale przecież to nie jest wyłącznie moja wina... Prawda? Każdemu się zdarza gorszy dzień... To nie moja wina, że mi dzisiaj totalnie nie idzie...
                Nawet nie zauważyłam, kiedy wzniosłam się aż tak wysoko. Widoczność może i była jeszcze niezła, ale stąd na pewno nie miałam jak przydać się drużynie. Dogłębnie zbadałam całą sytuację, przelatując wzrokiem od jednego zawodnika do drugiego i uważnie obserwując Jeffersona Rossa, który właśnie leciał z kaflem na naszą bramkę. Wlepiłam w niego swoje spojrzenie i analizowałam każdy jego ruch, każdy unik, każde podanie. Po prostu wszystko i to do tego stopnia, że po dłuższej chwili byłam wstanie przewidzieć co zrobi, gdzie poleci, którą stroną spróbuje okiwać przeciwnika. W końcu, po tylu latach gry, nabyłam nie tylko niesamowity refleks i dotąd niezawodne zdolności, ale także niedoścignioną zdolność strategicznego myślenia i, co najistotniejsze, doświadczenie. Nie raz, niezastąpiona okazała się także intuicja, której mężczyźni mogli nam, kobietom, tylko pozazdrościć.
                Gdy Ross leciał wzdłuż linii bocznej boiska, uznałam to za wspaniałą okazję do odebrania mu kafla. Przyspieszyłam najgwałtowniej jak potrafiłam i w mig zanurkowałam lecąc wprost na niego. Tak jak jastrząb atakuje niespodziewającą się niczego, bezbronną mysz, tak ja pikowałam, mocno przyciskając ciało do rączki miotły i kurczowo ściskając ją ze wszystkich sił, by nie spaść pod wpływem pionowego lotu połączonego z olbrzymią prędkością. Brązowo-niebieskie barwy na szacie Krukona z każdą chwilą stawały się coraz wyraźniejsze. W ostatnim momencie owy przeciwnik zdawał się mnie dostrzec, bo energicznie zwrócił swoją miotłę w prawo. Nie wiedział, że właśnie tego od niego oczekiwałam. Podczas obserwacji zauważyłam, że chłopak jest leworęczny, więc teraz, gdy obrócił się lewym bokiem w moją stronę, bez trudu udało mi się chwycić kafla, którego opierał na biodrze i trzymał jedną ręką, nie wlatując w niego z prędkością, która mogłaby zabić naszą dwójkę. Trzymając piłkę pod pachą przemknęłam tuż obok linii kończącej boisko i celowo trochę zwolniłam miotłę, którą przy takiej szybkości ciężko się kierowało. O włos minęłam wycelowanego we mnie tłuczka, lecz gdy wreszcie znalazłam się przy pętlach i wykopałam w ich stronę kafla, spudłowałam. Piłka przeleciała tuż obok środkowej obręczy, a następnie została złapana przez jednego ze ścigających drużyny przeciwnej. Nie sposób było w takiej sytuacji nie zakląć. Taka piękna akcja, tak pięknie zwieńczona dennym rzutem...
                Pognałam za przeciwnikiem trzymającym obecnie kafla i gdy już go doganiałam, on oddał piłkę drugiemu ścigającemu, a tamten z kolei bez zawahania wycelował ją w okno prawej obręczy. Josh złapał ją tuż przed pętlą, za co w duchu mu podziękowałam. McCloud gestem zaproponował mi podanie, jednak ruchem głowy wskazałam na Jake'a, a obrońca dokładnie zrozumiał przekaz, bo po chwili podał piłkę do Zabiniego. Razem wyprowadziliśmy atak, tym razem skuteczny i na nasze konto wpłynęło kolejne dziesięć punktów.
                W trakcie gdy Meg i Jake próbowali obronić nasze pętle przed kontratakiem Krukonów, podfrunęłam odrobinę do góry, by rzucić okiem na sytuację. Jeden z pałkarzy drużyny przeciwnej był całkowicie pochłonięty osłanianiem ich ścigających, natomiast drugi właśnie posłał kafla w stronę Mike'a. Ten z kolei, pewnym ruchem odbił piłkę, która zaczęła ścigać Teddy'ego. Szukający Krukonów co prawda zdążył wykonać unik, ale Steph zyskała nad nim niewielką przewagę w pościgu za zniczem, który właśnie trwał. Saybrooke i Brown najwyraźniej uznali tę chwilę za odpowiednią okazję do zrealizowania taktyki numer dwadzieścia sześć, ponieważ za każdym razem gdy mieli okazję odbić tłuczka kierowali go właśnie w stronę Lupina. Po dłuższej chwili prób nareszcie udało im się rozłączyć dwójkę szukających i Teddy musiał uciekać przed goniącymi go tłuczkami, pozostawiając Steph samotnie ścigającą znicz.
                Wyglądało na to, że tłuczki po tylu uderzeniach skierowanych w stronę Teddy'ego postanowiły lecieć za nim aż go dogonią, więc chłopak trzy razy okrążył boisko, a one i tak siedziały mu na ogonie. Jeden z krukońskich pałkarzy najwyraźniej zauważył co się dzieje i zaczął lecieć na wprost Lupina, w ostatniej chwili mijając go o włos i uwalniając szukającego od choć jednej uprzykrzającej życie piłki. Druga zaś, wciąż go goniła, zmuszając chłopaka do coraz to bardziej skomplikowanych uników. W pewnym momencie spostrzegłam, że Teddy leci prosto na mnie.
On najwyraźniej też to zobaczył, bo zaczął mi pokazywać jakieś zabawnie wyglądające gesty.   
                – Kate, zabieraj się stąd! No rusz się!  –  usłyszałam krzyk Lupina, lecz nie spełniłam jego polecenia.
                To było właśnie to o czym mówił Brown. Eliminacja szukającego. Wtedy przeciwna drużyna traci niemalże wszelkie szanse na wygraną. Spada też morale, więc zazwyczaj zespół który wciąż gra w pełnym składzie wygrywa dużą przewagą. Tylko raz zdarzyło nam się użyć tego typu zagrania, no bo jak nie patrzeć, nie jest ono zbyt honorowe. Ale czy myśląc o kimś takim jak Teddy można użyć stwierdzenia ,,honor''? Zaraz miałam się tego przekonać. Dotarło do mnie, o co tak na prawdę chodzi Lupinowi w tych jego skomplikowanych gestach. Szukający Krukonów mógłby przelecieć pode mną, gubiąc tym samym tłuczek, jednak goniąca go piłka z pewnością uderzyłaby wtedy we mnie i najprawdopodobniej zepchnęłaby mnie z miotły. Zastanawiałam się, czy Teddy to zrobi. Początkowo byłam pewna jego decyzji, ale z każdą chwilą nabierałam wątpliwości. Może on jednak ma jakieś skrupuły i sumienie nie jest mu obce? Ale czy wtedy postąpiłby tak ze mną, gdyby był ,,dobry''?
                Zaraz się przekonamy. Zwróciłam miotłę idealnie na wprost lecącego w moją stronę chłopaka i zaczęłam odliczać. 5... 4... 3... 2... 1... Uderzenie powinno nadejść właśnie teraz. Ale nie nadeszło. Teddy zatrzymał się tuż przede mną, jednocześnie przyjmując na siebie uderzenie tłuczka, które siłą odrzutu zepchnęło go z miotły. Szybując w dół patrzył na mnie. Czułam żal do samej siebie i poczucie winy.
                Należało mu się. Należało mu się. Nie potrafiłam uwierzyć w te słowa. Impuls kazał mi polecieć za nim i go złapać, uratować przed upadkiem. Wiedziałam, że nie mogę. Brzemię ufającej drużyny było zbyt ciężkie, by zawieść ich wszystkich. Nie mogłam pozwolić, żeby Krukoni wygrali. W końcu obiecałam puchar tacie...
                Nim ciało Teddy'ego dotknęło ziemi, zdążyłam chwycić za różdżkę. Gdy tylko jej dotknęłam, zdałam sobie sprawę, że jeżeli go teraz uratuję, to nie będę w stanie mu wybaczyć tego, co się kiedyś stało. Wiedziałam, że jeżeli jednak spadnie i trochę się potłucze, to będę w stanie odwiedzić go w Skrzydle i powiedzieć  ,,przyjmuję przeprosiny''. Dlatego też patrzyłam, jak chłopak spada na murawę, ze wszystkich stron zbiegają się nauczyciele, a po chwili rozlega się gwizd sygnalizujący koniec gry. Steph złapała znicz.
                – Chyba pan sobie żartuje, profesorze! Przecież to była najzwyklejsza w świecie próba morderstwa! Najpierw jej brat chciał ją zabić, a teraz ona wyżywa się na innych uczniach. Naprawdę pan tego nie widzi?! Proszę zostawić ten mikrofon! Wolność słowa!
                Głos komentatora urwał się na dobre. Mimo wszystko, jego słowa były dla mnie potwornie krzywdzące. W połączeniu ze wszystkimi nerwowymi i bolesnymi zdarzeniami tego dnia, zaowocowały jedną, niewielką łzą na moim policzku, która zaraz i tak połączyła się z kroplą deszczu, przez co świat nigdy nie dowie się o jej istnieniu.
                Wraz z pozostałymi członkami drużyny weszliśmy do szatni, zostawiając za sobą stadion pełen buczących na nas widzów. Wąski korytarz pokonaliśmy bez słowa i już dziewczyny miały wchodzić do swojej przebieralni, a chłopcy do swojej, gdy stwierdziłam, że taka atmosfera jest nie do zniesienia i trzeba coś z tym zrobić.
                – Ej... To był dobry mecz...  –  powiedziałam głośno, nie wiedząc jak przerwać ciszę.
                – Tiaaa.... Świetny...  –  rzuciła sarkastycznie Meg zdejmując z włosów gumkę i wyżymając jej miodowe kosmyki jak mokrą ścierkę. Wypłynął z nich istny strumień wody.  
                – Kate ma racje. Byliście dzisiaj naprawdę świetni, choć można powiedzieć , że graliśmy w osłabionym składzie  –  poparł mnie Mike, choć jego słowa odrobinę mnie zabolały. Mój układ nerwowy był na skraju wytrzymałości, a trudno nie zgodzić się z tym, że dzisiejszy mecz, wyglądał jakby zabrano naszej drużynie najlepszego zawodnika i wrzucono do niej kogoś, kto w całym życiu rzucał kaflem może przez godzinę.    
                – Faktycznie, poszło nam dziś... jakoś...  –  powiedział bez przekonania Andrew.
                – Ale ten wasz pomysł z wyeliminowaniem Lupina był, trzeba przyznać, genialny  –  pochwalił pałkarzy Jake, na co reszta drużyny ochoczo potaknęła.
                – Ty i Meg spisaliście się dziś naprawdę wyśmienicie  –  pochwaliłam przyjaciela.
                – To prawda, ale nie możemy zapomnieć o naszej najlepszej na świecie szukającej  –  powiedział entuzjastycznie Josh, na co Steph się nieco zarumieniła.
                – Bez naszego pałkarza, a także ulubionego kapitana nigdy bym nie wygrała z tym kolorowo-włosym palantem  –  zaoponowała wesoło Steph, na co reszta parsknęła śmiechem.
                – Dosyć tego słodzenia sobie nawzajem, palanty i palantki. Mam coś na rozgrzanie  –  oznajmił Mike.
                – Masz na myśli zaklęcie ogrzewające  –  zapytałam.
                Kapitan wybuchł szczerym śmiechem. Chyba faktycznie nie jestem dzisiaj zbyt bystra... Mike podszedł do jedynej w pomieszczeniu komody i odsunął szufladę. Następnie machnął różdżką w jej stronę i po chwili w jednym ręku trzymał butelkę Ognistej Whisky, a w drugiej pęk malutkich kieliszków. Rozstawił szkło na stole i obficie każdemu nalał.
                – Voilà! Podano do stołu!  –  zawołał ochoczo kapitan.
                Josh, Andrew oraz Meg podeszli do stołu i bez chwili namysłu jednym haustem pociągnęli ze swoich kieliszków, natomiast ja, Steph i Jake nawet nie ruszyliśmy się z miejsca. Żadne z nas z pewnością nie miało w ustach alkoholu i raczej nie widziało nam się go próbować na dopiero piątym roku. Gdy reszta drużyny na nas spojrzała, w mig odgadła powód naszych rozterek i zaczęła się histerycznie śmiać. Meg nawet turlała się po podłodze w napadzie wesołości.
                – A wam co?  –  burknął niezbyt grzecznie Jake  –  Czy to takie dziwne, że nie chcemy pić w wieku piętnastu lat?
                – No nie mogę!  –  dalej chichotał Mike  –  Ognista ma smak jak alkohol, daje kopa jak alkohol, ma nazwę jak alkohol, ale praktycznie nie ma w niej alkoholu! Naprawdę nie wiedzieliście?!
                Zgodnie pokręciliśmy głowami.
                – No to niech panny i panowie abstynenci się nie boją, bo żeby się tym upić, musielibyście wypić jakieś pięćdziesiąt litrów od łebka  –  zapewnił nas Andrew.
                Niepewnie podeszłam do stolika, chwyciłam za jeden z malutkich kieliszków i zdrowo z niego pociągnęłam. Poczułam jak chłodny płyn wypala mi przełyk i przyjemnie ogrzewa żołądek. To było naprawdę dobre! Steph i Jake poszli w moje ślady i także wysuszyli swoje porcje.
                – Masz tego więcej?  –  zwróciłam się do Micheala.                      
                – Niestety nie. To był zapas na czarną godzinę lub wielki sukces  –  odparł kapitan.
                – I nie zużyłeś go na ani jedno, ani drugie  –  zauważył Josh.
                – Fakt  –  nieco spochmurniał Mike.
                – Co wy na to, żeby przejść się dzisiaj do Trzech Mioteł?  –  zaproponowałam nieśmiało.
                – Świetny plan! Tylko co na to Slughorn?  –  odezwał się Andrew.
                – Na pewno się zgodzi, w końcu wygraliśmy!  –  odparł entuzjastycznie Jake.
                – No chyba nie. Nie ma opcji, żebym pokazała się z tym McGrubymiBrzydkim gdziekolwiek  –  rzuciła pogardliwie Meg wskazując na Josha.
                McCloud podniósł się energicznie z miejsca i rzucił kieliszkiem w kierunku Meg, a ten przeleciał tuż obok niej i rozbił się o ścianę za jej plecami. Oburzona dziewczyna prychnęła z pogardą i sięgnęła po różdżkę. To samo zrobił Josh i teraz oboje stali mierząc do siebie.
                – Dosyć!  –  wrzasnął Mike tak, że aż przeszły mnie ciarki  –  Kate ma rację, powinniśmy spędzić ze sobą trochę czasu, bo gramy wspólnie od tylu lat, a prawie się nie znamy. Każdy kto za dziesięć minut nie zjawi się tu gotowy do wyjścia wylatuje z drużyny nim zdąży otworzyć usta  –  uciął dyskusję i wszyscy posłusznie rozeszli się do przebieralni.

*

                Po równych dziesięciu minutach wspólnie wyszliśmy z szatni i dołączyliśmy do tłumu zmierzających do szkoły uczniów. Postanowiliśmy iść do gabinetu Slughorna licząc, że pozwoli nam iść do Hogsmeade, a zaraz potem udać się prosto do wioski.
                W tłumie młodzieży dostrzegłam znajomą, bujną, kruczoczarną czuprynę. Szedł tuż przed nami, a gdy tylko go zobaczyłam, zrozumiałam jak bardzo chciałabym móc się do niego przytulić po tym ciężkim, wyczerpującym dniu. Ale nie mogłam. Nie mogłam przez swoją głupotę i niewyparzony język. Wiedziałam, że dłużej nie dam rady. Za bardzo za nim tęskniłam. Musiałam coś z tym zrobić.
                Dałam znak drużynie, że zaraz do nich wrócę i podbiegłam parę kroków, zaraz  doganiając Jamesa.
                – James...  –  szepnęłam chwytając jego dłoń i wyciągając z tłumu. Delektowałam się tą krótką chwilą, kiedy mogłam go dotknąć, ponieważ przez ostatnie tygodnie niezmiernie mi tego brakowało.
                – Co tam, Kate?  –  spytał wesoło, jak gdyby nigdy nic.
                – Chyba musimy pogadać  –  stwierdziłam fakt.
                – Przecież gadamy   –  zaśmiał się.
                Cholera. Mogłam się domyślić, że nie będzie mi niczego ułatwiał. No dobrze. Ma prawo strzelać fochy. Byleby tylko wszystko wróciło do normy.
                Wiem co muszę zrobić. Muszę mu powiedzieć. Muszę mu powiedzieć, jak bardzo za nim tęsknie, że nie chciałam tego powiedzieć, że żałuję. Przeproszę go, a w jakimś bardziej ustronnym miejscu opowiem mu o wilkach. Tak, on zrozumie. Nie uzna mnie za wariatkę. Zrozumie. 
                – James... Ja wtedy...   –  powiedz mu. Nie stchórz  –  Nie chcia...  –  zaczęłam ale nie zdążyłam skończyć.
                Niespodziewanie jakaś dziewczyna o znajomych, czarnych włosach podeszła do nas i najpierw uwiesiła się Jamesowi na ramieniu, a następnie pocałowała go. Nie było jednak w tym pocałunku ani krzty subtelności lub delikatności. Po prostu wisiała na nim z jedną nogą zgiętą w kolanie i podniesioną do góry. Wyglądali jakby byli... ,,sklejeni''. Minęło jakieś pół minuty zanim się od niego odlepiła i spojrzała na mnie. Gdy zobaczyłam jej twarz, od razu ją skojarzyłam. To była Emily, dziewczyna którą miałam nieprzyjemność poznać na imprezie noworocznej. Uśmiechała się do mnie z wyższością i jestem pewna, nie było w tym uśmiechu nic szczerego.
                Wróciłam wzrokiem na Jamesa i spojrzeniem w oczy starałam się go zapytać o co tu chodzi. James wciąż miał do twarzy przylepiony szeroki uśmiech, lecz w czekoladowych ślepiach miał coś... coś dziwnego. Nijak nie potrafiłam tego zrozumieć.
                Czy o to od początku chodziło? Byłam kolejną naiwnie głupią, którą teraz wymienił na nowszy model? Przecież czułam, że nie jestem dla Jamesa tylko kolejnym trofeum. Czy dla trofeum by się tak starał? To nie ma sensu...
                – James, rozmawialiście o czymś ważnym? Oj, tak mi przykro, że wam przerwałam. Po prostu zniknąłeś bez słowa i się trochę zmartwiłam  –  zachichotała głupiutko Emily, chwilowo przerywając moje rozmyślenia.
                – To nic istotnego  –  zapewniłam, cudem zdobywając się na nieszczery uśmiech.
                Odeszłam wciąż nie dowierzając w to, czego byłam świadkiem. O dziwo, towarzyszyły mi zupełnie inne emocje niż po stracie Teddy'ego. Wtedy była to rozpacz, a teraz... coś jak... zawziętość. Możliwe, że wzięło się to z tego nierozszyfrowanego spojrzenia Jamesa. Czy to możliwe, że wyrażało ono... przeprosiny? Ale dlaczego mnie przepraszał? Przecież nikt mu nie każe chodzić z Emily, prawda?
                Miałam jednak dziwne poczucie, że nie poddam się. Będę walczyć, dopóki otwarcie nie usłyszę od niego, że nic dla niego nie znaczę i nigdy nie znaczyłam. Z pewnością poniosę za tę walkę dużą cenę. Będę walczyć, bo wiem, że warto.    
                Jedno było pewne. Nie obejdzie się dzisiaj bez dużej ilości Ognistej Whisky.

*

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Nareszcie jest! Koniecznie piszcie co sądzicie, jak się podobało itd. Jak zawsze przepraszam, że musieliście tyle czekać, no ale mam nadzieję, że efekt końcowy sprawił, że się nie zawiedliście :P A tak btw., to wreszcie doczekaliście się czegoś dłuższego, bo powyższy rozdział liczy aż 11 stron w wordzie :D Na koniec dodam: Czekajcie bo będzie się działo!

3 komentarze:

  1. Interesuje mnie koszmar Kate.
    No i mecz quidditcha. I o co chodzi Jamesowi? Mam nadzieję, że będzie się działo:)
    Taka mała uwaga, whiskey pije się ze szklanek;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Coś czuję że będzie ciekawie...

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny rozdział :) Karma Teddy'ego powraca, bo z Kate się nie zadziera! :D

    OdpowiedzUsuń