Wznosiłam
się wysoko ponad murawą boiska. Patrząc na zachód wciąż widać było pojedyncze
gwiazdy na ciemnym, styczniowym niebie, natomiast na wschodzie, zza ośnieżonych
wierzchołków drzew, powoli i nieśmiało wychylało się słońce . Wystarczył lekki
dotyk, a miotła zrobiła błyskawiczny zwrot, zdając się reagować bardziej na
moją myśl niż uchwyt. Przyspieszyłam i pomknęłam w stronę trybun, które zwykle
zajmują Puchoni, z taką szybkością, że stadion zamienił się w rozmazane zielone
i szare pasma. Tuż przy jednej z drewnianych konstrukcji wykonałam kolejny
energiczny skręt, poczym gwałtownie zanurkowałam. Ziemia stawała się coraz
wyraźniejsza. Dwadzieścia stóp, dziesięć, siedem... Precyzyjnie musnęłam
wilgotną trawę podeszwami, a następnie ponownie wzbiłam się w powietrze.
–
Poranny trening? – usłyszałam znajomy, radosny głos, co bardzo
mnie zdziwiło, ponieważ na boisku nie było nikogo poza mną. Przynajmniej tak do
tej pory myślałam...
Nie
minęła chwila, a mignęła przede mną dobrze znana sylwetka, za którą powiewała
szkarłatno-złota szata. Przyglądając się doskonale manewrującemu Jamesowi
zauważyłam, że on także dosiada Pioruna X. Z uśmiechem na ustach stwierdziłam,
że pora, by ktoś mu wreszcie uświadomił, że nie jest we wszystkim najlepszy,
więc zanurkowałam i przyspieszyłam, po chwili go doganiając. Spojrzał na mnie i
wiedząc, że właśnie rzuciłam mu wyzwanie, podkręcił tempo. Ścigaliśmy się
dookoła stadionu w szaleńczym wyścigu, cały czas nie spuszczając z maksymalnej
prędkości. W końcu, równocześnie zwolniliśmy i lekko opadliśmy na ziemię. James
w szerokim uśmiechu przerzucił swoją miotłę przez ramię i ruszył w kierunku
szatni, a ja znowu postanowiłam być lepsza, więc zerwałam się do biegu. Zgodnie
z przewidywaniami dotarłam do drzwi jako pierwsza i po stwierdzeniu, że chłopak
nawet nie pofatygował się, by przyspieszyć tempa, wślizgnęłam się do środka i
zatrzasnęłam je za sobą.
Zrobiłam
porę kroków tyłem, cały czas wpatrując się w stronę wejścia, spodziewając się,
że zaraz wleci przez nie James. Ta chwila jednak nie nadchodziła, a ja, cały
czas się cofając, stwierdziłam, że korytarz wydaje się jakoś dziwnie długi.
Rozejrzałam się więc i z niepokojem zauważyłam, że ściany pomieszczenia nie są
jak zwykle drewniane, a zbudowane z brudnych płyt kamiennych, a w powietrzu
unosiła się okropna woń zgnilizny. Wkoło panował półmrok i z każdą chwilą
wzbierał się we mnie strach. Instynktownie sięgnęłam po różdżkę, lecz, ku
mojemu zdziwieniu, nie znalazłam jej w miejscu, gdzie powinna się znajdować.
Szłam zupełnie nieznanym mi korytarzem, oddalając się od drzwi, a zbliżając do
miejsca, gdzie powinien znajdować się główny pokój taktyczny. Miałam jednak
nienaturalną pewność, że go tam nie zobaczę, a to miejsce w którym się
znajduję, zdecydowanie nie jest stadionową szatnią.
Gdy
nareszcie dotarłam do końca korytarza ujrzałam widok który sprawił, że serce
skoczyło mi do gardła. Przede mną wił się Jake i krzyczał niemiłosiernie.
Wyglądał, jakby przeżywał okropny ból, trochę podobny do tego, którego to ja
doświadczałam w swojej ostatniej wizji.
–
Jake! –
wrzasnęłam i kucnęłam, próbując go dotknąć i przytrzymać, by przestał
tak wierzgać.
Jego
ruchy były jednak tak gwałtowne i nieprzewidywalne, że z łatwością mi się
wyrwał. Z jego oczu płynęły łzy cierpienia.
–
Jake... Proszę... Jake... Przestań... Jake!
– nie wiedziałam co mam robić.
Nie
miałam różdżki, a patrzenie jak przyjaciel cierpi było nie do zniesienia.
–
Kate! –
usłyszałam dziewczęcy wrzask.
Podniosłam
wzrok i ujrzałam przerażającą scenę. Julie, Steph, Ellie, Alice i Mike walczyli
całą watahą czarnych niczym węgiel wilków. Otaczała ich krew, a do
nieustających wrzasków Jake'a dołączyły głosy przyjaciół, wymawiających coraz
to różniejsze zaklęcia i miotających je w stronę bezlitosnych zwierząt. Każde z
nich było ranne, a ja nie potrafiłam im pomóc.
–
Kate! –
krzyk Jake'a zmroził mi krew w żyłach, ponieważ uświadomił mi, że
chłopak, który był moim przyjacielem odkąd pamiętam, zaraz wyzionie ducha.
Wstałam
i zaczęłam się cofać, lecz po chwili moje nogi natrafiły na coś zimnego.
Spojrzałam tam i zobaczyłam blade ciała Jamesa i Albusa. Oni... Byli martwi...
To nie był widok, który dałabym radę przeżyć. Poczułam jakby pękało mi serce, a
z mojego gardła wyrwał się makabryczny wrzask. Przeraźliwe krzyki ucichły i
wszystko stawało się białe, a ja powoli osuwałam się w nicość.. Nie czułam już
nic.
–
Kate! –
ktoś mną potrząsał.
Czucie
w kończynach nieśpiesznie do mnie wracało, ale czułam się okropnie. Jakbym
jednocześnie marzła i było mi gorąco. Ociężale rozchyliłam powieki i znowu
uderzyła we mnie fala potwornej bieli. Z powrotem zamknęłam oczy, a następnie
ponownie otworzyłam. Zobaczyłam nad sobą kafelkowy, biały sufit, a po chwili
jego miejsce zastąpiła twarz Jake'a.
–
Merlinie, Kate! Jak dobrze, że do nas wróciłaś!
– powiedział rozemocjonowany
chłopak przytulając mnie do siebie.
–
Jake... – starałam się uspokoić oddech, jednocześnie
odwzajemniając uścisk przyjaciela z taką siłą, jakbyśmy mieli się już nigdy nie
zobaczyć.
– Co
się stało? – zapytała Steph, dopiero teraz ujawniając
swoją obecność.
–
Mogłabym was zapytać o to samo... – powoli puściłam Jake'a i opadłam głową na jej
kolana, czując się osłabiona. Rozejrzałam się wokoło i zauważyłam, że znajduję
się w niewielkiej toalecie przy boiskowej szatni.
–
Znalazłam cię tu w okropnym stanie. Byłaś cała mokra od potu, trzęsłaś się
jakbyś miała jakiś atak epilepsji, płakałaś i przeraźliwie krzyczałaś –
wyjaśniła Steph.
–
Mówiłam coś konkretnego? – zapytałam.
– Parę
razy wypowiedziałaś imię Jake'a, więc go zawołałam, ale poza tym, nic. To było
straszne, Kate. Nie mogliśmy cię obudzić
– odpowiedziała zmartwiona
przyjaciółka.
– Kate,
uważam, że powinnaś mieć gdzieś mecz i natychmiast należaloby cię zabrać do
skrzydła szpitalnego – oznajmił Jake
– Od razu widać, że masz
gorączkę.
–
Właśnie, mecz! Co z nim? Już się zaczął?! Co wy tu robicie?! –
pobudziłam się i starałam się podnieść, jednak poczułam silne zawroty
głowy, przez co znowu moja głowa wylądowała na kolanach Steph.
– Kate,
spokojnie. Masz szczęście, że Brown kazał nam przyjść co najmniej dziesięć
minut wcześniej, żeby omówić tą jego nową taktykę, bo do rozpoczęcia spotkania
mamy jeszcze dwie minuty. Nie mniej jednak, moim zdaniem, zdecydowanie powinnaś
odpuścić ten jeden raz. Co jeśli spadniesz z miotły? –
zatroskał się Jake.
– Jak
spadnę to mnie złapiesz. Zresztą, na gorączkę chyba jeszcze nikt nie umarł –
odparłam, ponownie próbując wstać, tym razem nieco wolniej i z powodzeniem.
–
Zdziwiłabyś się... – mruknął pod nosem chłopak, nie chcąc pogodzić
się, że w tym sporze nie ma szansy na wygraną.
– Brown wie? –
spytałam przemywając twarz wodą i przecierając ją ręcznikiem.
–
Cóż... Darłaś się tak głośno, że wie cała drużyna... o ile nie cały
stadion... – zakomunikowała Steph.
– Że
co?!
–
Spokojnie, Kate. Aż tak źle może nie jest...
– starał się załagodzić sytuację
Jake.
– Muszę
natychmiast z nim porozmawiać – stwierdziłam odrzucając w kąt ręcznik i
wychodząc z łazienki.
Ku
mojemu zaskoczeniu, pod ścianami korytarza siedziała cała drużyna i zdawała się
na coś czekać. Albo na kogoś...
– Gdzie
Brown? –
zapytałam siedzącą najbliżej drzwi Megan.
– Nawet
nie myśl, że pozwolę ci grać! – oznajmił donośnym głosem Brown, wychodząc z
pokoju taktycznego – W tej chwili idziesz do skrzydła szpitalnego
i na następny trening przynosisz mi zaświadczenie, że tam byłaś i jesteś zdolna
do gry. Nie wpuszczę na boisko gracza z padaczką.
– Ja
nie mam żadnej padaczki! – wrzasnęłam
– Nie odsuniesz mnie od gry! Nie
możesz!
– Albo
teraz po dobroci ustąpisz, albo wylatujesz z drużyny, Kate –
zakomunikował kapitan.
– Nie
możecie grać w osłabionym składzie! Dobrze wiesz, że Krukoni są w wyśmienitej
formie, a my nie możemy sobie pozwolić na przegraną – nie
poddawałam się.
– Kate,
zrozum, że ja naprawdę lubię swoje życie i nie uśmiecha mi się, żeby Alice mi
je odebrała, po tym jak coś ci się stanie
– przekonywał mnie dalej Mike.
Po jego
słowach prawie cała drużyna, przysłuchująca się owej potyczce słownej,
zachichotała.
– Nie
jestem małą dziewczynką i naprawdę jestem w stanie wziąć za siebie pełną
odpowiedzialność, kapitanie – zapewniłam oficjalnym tonem.
Mike
już miał coś odpowiedzieć, ale ktoś załomotał w drzwi.
– Brown,
pan i pańska drużyna jesteście oczekiwani na boisku – dał
się zza nich słyszeć głos pani Hooch.
Chwyciłam
opartą o ścianę miotłę i rzuciłam Mike'owi pewne siebie spojrzenie. Chłopak
wydawał się jeszcze chwile zastanawiać i wyraźnie było widać, że nie jest moją
postawą zachwycony, aż w końcu westchnął i skierował do wyjścia, a cała drużyna
podążyła za nim. Dosiedliśmy mioteł i po chwili wszyscy wylecieliśmy na murawę.
Rozległ się głos komentatora:
– A oto i są! Mimo drobnego
opóźnienia, spowodowanego najprawdopodobniej brakami w umiejętności
posługiwania się zegarkiem... Tak, tak. Wiem, że o tym rozmawialiśmy
profesorze, jednak chciałem wzbogacić moją wypowiedź o kilka dodatkowych faktów
na temat słabych punktów Ślizgonów... No dobrze, więc Ślizgoni prezentują się w
swoim niezmiennym składzie, obecnie okrążając boisko, jednocześnie demonstrując
swój firmowy szyk. Swoją drogą, to współczuję trochę Krukonom, że muszą grać w
tak nierównych składach. Nawet gdyby mi dopłacali to nie zagrałbym przeciw
komuś, u kogo w domu zaklęcia uśmiercające są na porządku dziennym... Słucham?!
Jak to odejmuje pan 10 punktów Gryffindorowi?! Ja chcę tylko poinformować
widzów jak wygląda stan rzeczy i ewentualnie ostrzec przyjaciół z Ravenclawu.
Jako opiekun tego domu, powinien pan wiedzieć o tym najlepiej! Ja pana wcale
nie pouczam! Panie profesorze, a może wie pan, dlaczego Micheal Brown właśnie
leci w naszą stronę groźnie wymachując pałką?!
Gdy
Collins wplótł w swoją wypowiedź wzmiankę, która mogła się odnosić tylko do
mnie poczułam się dotknięta. Właśnie skończyliśmy przelot, jednak Mike nie
zatrzymał się, tylko popędził w kierunku stanowiska komentatora, wykrzyknął do
niego coś, czego niestety nie usłyszałam, choć na pewno nie brzmiało to zbyt
przyjemnie.
– Panie profesorze! Przecież to
podchodzi pod groźby karalne! Czy pan słyszał jak... No dobrze. Komentuję,
komentuję, tylko najzwyczajniej w świecie nie sądziłem, że ta fucha może być
taka niebezpieczna... Tymczasem kapitanowie obu drużyn wylądowali właśnie na
boisku i podają sobie dłonie. Jeszcze tylko sędzia wypuści tłuczki, wyrzuci
kafel i... zaczęło się!
Tuż
przed moimi rękami piłkę chwycił Rufus Learming z przeciwnej drużyny i
pośpieszył z nią w stronę naszych pętli. Rzuciłam się za nim w pogoń i dzięki
szybkości swojej miotły już go dogoniłam,
kiedy podrzucił kafla do góry, a inny ścigający Krukonów precyzyjnym kopnięciem
skierował go w okno prawej obręczy. W ostatniej chwili Josh go chwycił i
wyrzucił najdalej jak mógł.
Uznałam to za doskonałą szansę i gwałtownie przyspieszyłam
łapiąc piłkę na wysokości pętli. Wykonałam energiczny zwód w lewo, mijając się
z tłuczkiem posłanym w moją stronę i rzuciłam kafla do obręczy. Obrońca
Krukonów wykopał go tak daleko, że na parę chwil zniknął mi z zasięgu wzroku.
Gdy go w końcu dostrzegłam, była to chwila, gdy wpadał on do naszej bramki w
ustanawiając wynik 10:0.
*
Po pół
godzinie meczu nasza sytuacja nie wyglądała najlepiej. Poprawka. Wyglądała tragicznie.
Przegrywaliśmy 70:150 i wszystko wskazywało na to, że owe spotkanie zakończy
się naszą klęską, jednocześnie zaprzepaszczając wszelką nadzieję i szansę na
zdobycie pucharu. Aż wstyd się przyznać przed samą sobą, ale ponosiłam za to
dużą część winy. Nie miałam pojęcia co się ze mną działo, ale zupełnie nie
potrafiłam się skupić. Cały czas po głowie krążyła mi myśl o dzisiejszym
,,ataku'', no bo jak to inaczej nazwać, a w dodatku drogi komentator Collins
najwidoczniej postanowił uwziąć się na mnie, bo bez przerwy odnosił się do
zdarzenia ze Scorem, czego nie potrafiłam tak po prostu puszczać mimo uszu. W
dodatku, zdobyłam w sumie może jakieś 20 punktów i wszystko wyglądało zupełnie
tak, jakbym na jeden mecz straciła wszystkie nabyte umiejętności...
Właśnie
przystępowaliśmy do kontrataku po kolejnej stracie punktów. Dostałam kafla od
Meg i pognałam tuż przy trybunach wprost do pętli drużyny przeciwnej. Niestety,
ledwie minęłam połowę, z obu moich stron pojawili się ścigający Krukonów,
skutecznie uniemożliwiając mi skręt w którąkolwiek ze stron i niezauważalnie wbijający
mi łokcie pod żebra. Nagle ujrzałam, że na wprost mnie leci trzeci z
napastników drużyny przeciwnej. Przyspieszyłam licząc, że uda mi się
wyswobodzić z potrzasku, lecz gdy nie przyniosło to rezultatu, w ostatniej
chwili zanim miałam zderzyć się z lecącym na przeciwko ścigającym, pociągnęłam
miotłę pionowo w dół.
– A co to się stało? Przed
chwilą mieliśmy okazję oglądać jak Kate Malfoy w ostatnim momencie wyswobodziła
się z Kleszczy Parkina idealnie przygotowanych przez drużynę Krukonów. Cóż za
wyczucie! Patrzcie jak się poturbowali! Ale co to? Czyżby Malfoy nie zdążyła ze
skierowaniem miotły w górę?! Ona się zaraz rozbije!
Ziemia
zdawała się niebezpiecznie zbliżać. Ze wszystkich sił poderwałam miotłę do
góry, ale opór powietrza nie ustępował. Tuż przy ziemi byłam już z powrotem w
poziomej pozycji, ale poczułam jak lewą stopą sunę po trawie. Chwilę przed
odbiciem się od gruntu usłyszałam w okolicach kostki niepokojący trzask, lecz
teraz nie było na to czasu. Zaraz obok pętli wzbiłam sie pionowo w górę i
wyrzuciłam kafla w ich stronę. Odprowadziłam go wzrokiem i widziałam jak
przelatuje przez jedną z obręczy.
Ku
mojemu zdziwieniu, oprócz zwykłego okrzyku zawodu, który dało się usłyszeć,
mniej więcej, po każdym celnym rzucie kogoś z drużyny Ślizgonów, wśród osób
siedzących na trybunach rozbrzmiało kilka niepokojących wrzasków, a większość
obserwatorów zdawała się w coś wpatrywać, niekiedy wskazując palcami w jeden
punkt boiska, znacznie ode mnie oddalony. Po chwili dało się słyszeć
przenikliwy dźwięk gwizdka.
Wyraźnie
zaniepokojona również zwróciłam wzrok w stronę, której przypatrywała się
widownia, spodziewając się ujrzeć jednego z szukających, który w ręce będzie
trzymał znicz. O dziwo, po dokładnym przyjrzeniu się zawieszonemu w powietrzu
Teddy'emu oraz Steph, z ulgą stwierdziłam, że mecz jeszcze trwa. Zlustrowałam
wzrokiem innych zawodników i zauważyłam w ich zachowaniu coś niepokojącego.
Każdy patrzył się w ziemię. Ale kto normalny podczas gry obserwuje murawę?!
Mimo wszystko, wciąż zaskoczona niecodziennym zachowaniem uczniów, ja także
objęłam spojrzeniem ziemię i w mig zauważyłam przyczynę wstrzymania gry. Choć
silny wiatr przeszywał powietrze lodowatymi smugami deszczu, wyraźnie
dostrzegałam trzy sylwetki nauczycieli stojących nad... Nie to nie możliwe...
Postacią w zielonej szacie do quidditcha.
Ktoś z nas spadł z miotły? Ale jak...
Gwałtownie
ponagliłam miotłę i kilka chwil później wylądowałam tuż owych przy postaciach.
Ledwie dotknęłam stopami gruntu, zdążyłam poczuć piekący ból w prawej kostce i
gdybym w porę nie zdążyła podeprzeć się na rączce z pewnością bym upadła.
Chwilowo używając miotły jako laski przecisnęłam się pomiędzy profesorami
Slughornem i Longbottomem, by ujrzeć jak pani Hooch pomaga siedzącemu na ziemi
Micheal'owi Brownowi. Podczas gdy nauczycielka dokładnie oglądała jego rękę
chłopak kurczowo trzymał się za brzuch z kamienną miną.
– Co
się stało? – spytałam nie mogąc się nadziwić, że Mike tak
po prostu spadł z miotły.
–
Wygląda na to, że złamałeś nadgarstek, Brown. Z tego co widzę, to brzuch masz
cały, jednak nalegam na zaprowadzenie cię do Skrzydła Szpitalnego –
zakomunikowała pani Hooch kończąc wypowiadać ostatnie zaklęcie.
– Nie będzie takiej potrzeby, pani profesor. Prawie nie czuję bólu, a tą rękę może mi nastawić każdy, na przykład Kate – zapewnił ją, a następnie posłał mi wymowne spojrzenie.
– Nie będzie takiej potrzeby, pani profesor. Prawie nie czuję bólu, a tą rękę może mi nastawić każdy, na przykład Kate – zapewnił ją, a następnie posłał mi wymowne spojrzenie.
Nauczycielka
latania obrzuciła mnie podejrzliwym wzrokiem.
–
Oczywiście, że mogę to zrobić – skłamałam. Nie byłam przekonana co do tego
pomysłu, ale domyśliłam się, że Mike nie bez przyczyny wybrał mnie do tego
zadania, więc nie pozostawało mi nic innego, jak po prostu się zgodzić.
– W
takim razie proszę panią o dwie minuty przerwy
– zwrócił się do pani Hooch Mike
i zaczął nieporadnie zbierać się z ziemi, w czym zaraz mu pomogłam.
Gdy
szłam obok Browna przez boisko, każdy krok sprawiał mi coraz większy ból. Na
szczęście, po części dzięki miotle, nikt nie zauważył, że kuleję, bo pewnie
wtedy nas oboje wysłaliby do pani Pomfrey. Po plecach spływały mi lodowate
krople deszczu. Czułam, że kostka mi już trochę spuchła i cały czas pulsowała
bólem, a but powoli zdawał się być za ciasny. Dobrze, że Mike nie potrzebował
mojej pomocy, bo sama ledwo szłam.
Wreszcie
doczłapaliśmy do drzwi szatni i po chwili Mike usiadł na jedynym z foteli, a ja
z ulgą opadłam na ławkę. Zaraz jednak zorientowałam się, jaki był cel przyjścia
tutaj i choć nie miałam na to najmniejszej ochoty, z powrotem zerwałam się na
nogi i podeszłam do Browna, cały czas podpierając się niezastąpioną miotłą.
– To co
ci jest? Wiesz, wybacz, ale jeśli chodzi o zaklęcie uzdrawiające na twoją rękę,
to moja wiedza kończy się na ,,reparo''
– zagadnęłam.
– A ja
już myślałem, że od razu się skapnęłaś... Chyba jednak przeceniłem twoją
bystrość... No dobra, mniejsza z tym. Musisz wiedzieć, że nic mi nie jest. Nie
mam złamanej ręki, ani nic w tym rodzaju. Zresztą, na twoje umiejętności
uzdrowicielskie i delikatność nie postawiłbym złamanego knuta, ale nie w tym
rzecz. Najpierw pokaż tą nogę – nakazał chłopak.
– Skąd
ty... –
zaczęłam.
–
Naprawdę uważasz, że idąc obok ciebie nie zauważyłem, że kulejesz? Z drugiej
strony niezły pomysł z tą miotłą... Wydawało mi się, że większość osób na
trybunach nic odnotowała. Ale dawaj tą nogę, bo nie mamy czasu –
urwał chłopak i wstał.
Usiadłam
na fotelu który przed chwilą zajmował i delikatnie zsunęłam prawy but. Podwinęłam
nogawkę i opuściłam niżej skarpetkę. Moja kostka wyglądała fatalnie. Jej kolor
można było określić jako czerwono-siny, a w dodatku powiększyła swoją średnicę
co najmniej dwukrotnie. Mike ukucnął i
wyciągnął różdżkę. Nie byłam przekonana, czy chcę, żeby to on ją nastawił, ale
z tyłu głowy miałam myśl, że gdyby nie wiedział co robi to raczej nie podjąłby
się tego zadania. Czekałam aż wypowie jakieś zaklęcie, jednak on tylko dotknął
różdżką opuchniętej kończyny i po chwili ból zaczął się robić lżejszy, aż
całkowicie ustał, a kostka wróciła do normalnych rozmiarów.
–
Dziękuję – powiedziałam szczerze opuszczając nogawkę i zakładając
but –
Ale chyba nie ściągnąłeś mnie tu dla tak nieistotnej sprawy jak moja
kostka?
–
Faktycznie, lubię cię, ale nie poświęciłbym swojej opinii pałkarza idealnego i
nie kazałbym Saybrooke'owi zepchnąć mnie z miotły, gdyby chodziło tylko o twoją
nogę. Gówno mnie obchodzi, dlaczego grasz dzisiaj jakbyś miała siedem lat, ale
opieprzę cię dopiero po meczu, bo teraz nie mamy czasu –
oznajmił kąśliwie.
– Dobrze wiedzieć... –
prychnęłam.
– Do
rzeczy. Uczciwość wobec własnej drużyny nie jest mi obca, dlatego uważam, że
powinienem zapytać cię o zdanie, zanim zaczniemy wdrażać w życie taktykę numer
dwadzieścia sześć – zawiadomił kapitan.
–
Dwadzieścia sześć? To była ta z podawaniem kafla tylko zgodnie z ruchem
wskazówek zegara? – strzeliłam.
–
Merlinie, z kim ja muszę pracować...
– powiedział klepiąc się w
czoło – Czy ty się dziś pozamieniałaś z
Potterem na mózgi?! Nie, on przynajmniej potrafi latać –
miotał się co jakiś czas klnąc pod nosem.
–
Możesz w końcu przestać mnie obrażać i powiedzieć o co chodzi?! –
podniosłam głos.
–
Taktyka numer dwadzieścia sześć to wyeliminowanie szukającego drużyny
przeciwnej – oznajmił.
– I? – nie
miałam pojęcia o co mu chodzi.
– Malfoy,
błagam cię rusz swoją tlenioną łepetyną... Kto jest w tej chwili szukającym
Krukonów? – powoli załamywał się Mike.
– Teddy
Lupin –
odparłam bez zawahania. Dopiero po chwili zaczęło do mnie docierać.
– Wiem,
że wy kiedyś... Że razem... – wahał się, nie do końca wiedząc jak ma to
powiedzieć. Od razu to wyczułam – Że coś was kiedyś łączyło. Dlatego uważam, że
uczciwie będzie cię zapytać, czy nie masz nic przeciwko.
– A od
kiedy ty jesteś specjalistą od uczciwości? –
nie mogłam sobie pożałować tej odrobiny zgryźliwości – Nie martw się, potrafię oddzielić życie
prywatne od zawodowego i nie mam nic przeciwko ,,delikatnemu'' sponiewieraniu Lupina.
A, i nie sądzisz że atakowanie Malfoya tekstem o tlenionych włosach jest trochę
poniżej pasa? – odparłam tak oficjalnie jak tylko się dało.
– I za
to cię kiedyś polubiłem – podsumował Brown.
Oboje
wzięliśmy w ręce nasze miotły i pewnym krokiem ruszyliśmy na boisko. Gdy tylko
z powrotem znaleźliśmy się na murawie, ponownie poczuliśmy na twarzach silny,
nieprzyjemny wiatr połączony z zimnymi kroplami deszczu.
Brown
zapewnił panią Hooch, że już wszystko w porządku, a ja przełożyłam nogę nad
rączką miotły i mocnym, pewnym ruchem odbiłam się od ziemi. Po chwili rozległ
się gwizdek wznawiający grę i starcie rozpoczęło się na nowo.
*
Miałam
za sobą już ponad godzinę meczu. Ponad godzinę walki z coraz uporczywszym
wiatrem i ponad godzinę zmagań z lodowatymi strugami wiatru przecinającymi
powietrze. Odgarnęłam z twarzy
kilka kosmyków całkowicie przemokniętych włosów i rozejrzałam sie po boisku.
Jake i Megan właśnie przystępowali do kontry. Podleciałam, żeby ich
ubezpieczać, lecz moja pomoc była im całkowicie zbędna i już po chwili zdobyli
dla nas kolejne punkty. Tak, dzisiaj to zdecydowanie oni ratowali nasz zespół
przed sromotną klęską. Co prawda wynik przedstawiał się 160:220 na naszą
niekorzyść, jednak gdyby nie oni, Krukoni z pewnością całkowicie by nas
rozgromili. Ale przecież to nie jest wyłącznie moja wina... Prawda? Każdemu się
zdarza gorszy dzień... To nie moja wina, że mi dzisiaj totalnie nie idzie...
Nawet
nie zauważyłam, kiedy wzniosłam się aż tak wysoko. Widoczność może i była
jeszcze niezła, ale stąd na pewno nie miałam jak przydać się drużynie.
Dogłębnie zbadałam całą sytuację, przelatując wzrokiem od jednego zawodnika do
drugiego i uważnie obserwując Jeffersona Rossa, który właśnie leciał z kaflem
na naszą bramkę. Wlepiłam w niego swoje spojrzenie i analizowałam każdy jego
ruch, każdy unik, każde podanie. Po prostu wszystko i to do tego stopnia, że po
dłuższej chwili byłam wstanie przewidzieć co zrobi, gdzie poleci, którą stroną
spróbuje okiwać przeciwnika. W końcu, po tylu latach gry, nabyłam nie tylko
niesamowity refleks i dotąd niezawodne zdolności, ale także niedoścignioną zdolność
strategicznego myślenia i, co najistotniejsze, doświadczenie. Nie raz,
niezastąpiona okazała się także intuicja, której mężczyźni mogli nam, kobietom,
tylko pozazdrościć.
Gdy
Ross leciał wzdłuż linii bocznej boiska, uznałam to za wspaniałą okazję do
odebrania mu kafla. Przyspieszyłam najgwałtowniej jak potrafiłam i w mig
zanurkowałam lecąc wprost na niego. Tak jak jastrząb atakuje niespodziewającą
się niczego, bezbronną mysz, tak ja pikowałam, mocno przyciskając ciało do
rączki miotły i kurczowo ściskając ją ze wszystkich sił, by nie spaść pod
wpływem pionowego lotu połączonego z olbrzymią prędkością. Brązowo-niebieskie
barwy na szacie Krukona z każdą chwilą stawały się coraz wyraźniejsze. W
ostatnim momencie owy przeciwnik zdawał się mnie dostrzec, bo energicznie
zwrócił swoją miotłę w prawo. Nie wiedział, że właśnie tego od niego
oczekiwałam. Podczas obserwacji zauważyłam, że chłopak jest leworęczny, więc
teraz, gdy obrócił się lewym bokiem w moją stronę, bez trudu udało mi się
chwycić kafla, którego opierał na biodrze i trzymał jedną ręką, nie wlatując w
niego z prędkością, która mogłaby zabić naszą dwójkę. Trzymając piłkę pod pachą
przemknęłam tuż obok linii kończącej boisko i celowo trochę zwolniłam miotłę,
którą przy takiej szybkości ciężko się kierowało. O włos minęłam wycelowanego
we mnie tłuczka, lecz gdy wreszcie znalazłam się przy pętlach i wykopałam w ich
stronę kafla, spudłowałam. Piłka przeleciała tuż obok środkowej obręczy, a
następnie została złapana przez jednego ze ścigających drużyny przeciwnej. Nie
sposób było w takiej sytuacji nie zakląć. Taka piękna akcja, tak pięknie zwieńczona
dennym rzutem...
Pognałam
za przeciwnikiem trzymającym obecnie kafla i gdy już go doganiałam, on oddał
piłkę drugiemu ścigającemu, a tamten z kolei bez zawahania wycelował ją w okno
prawej obręczy. Josh złapał ją tuż przed pętlą, za co w duchu mu podziękowałam.
McCloud gestem zaproponował mi podanie, jednak ruchem głowy wskazałam na
Jake'a, a obrońca dokładnie zrozumiał przekaz, bo po chwili podał piłkę do
Zabiniego. Razem wyprowadziliśmy atak, tym razem skuteczny i na nasze konto
wpłynęło kolejne dziesięć punktów.
W
trakcie gdy Meg i Jake próbowali obronić nasze pętle przed kontratakiem
Krukonów, podfrunęłam odrobinę do góry, by rzucić okiem na sytuację. Jeden z pałkarzy
drużyny przeciwnej był całkowicie pochłonięty osłanianiem ich ścigających,
natomiast drugi właśnie posłał kafla w stronę Mike'a. Ten z kolei, pewnym
ruchem odbił piłkę, która zaczęła ścigać Teddy'ego. Szukający Krukonów co
prawda zdążył wykonać unik, ale Steph zyskała nad nim niewielką przewagę w
pościgu za zniczem, który właśnie trwał. Saybrooke i Brown najwyraźniej uznali
tę chwilę za odpowiednią okazję do zrealizowania taktyki numer dwadzieścia
sześć, ponieważ za każdym razem gdy mieli okazję odbić tłuczka kierowali go
właśnie w stronę Lupina. Po dłuższej chwili prób nareszcie udało im się
rozłączyć dwójkę szukających i Teddy musiał uciekać przed goniącymi go tłuczkami,
pozostawiając Steph samotnie ścigającą znicz.
Wyglądało
na to, że tłuczki po tylu uderzeniach skierowanych w stronę Teddy'ego
postanowiły lecieć za nim aż go dogonią, więc chłopak trzy razy okrążył boisko,
a one i tak siedziały mu na ogonie. Jeden z krukońskich pałkarzy najwyraźniej
zauważył co się dzieje i zaczął lecieć na wprost Lupina, w ostatniej chwili
mijając go o włos i uwalniając szukającego od choć jednej uprzykrzającej życie
piłki. Druga zaś, wciąż go goniła, zmuszając chłopaka do coraz to bardziej
skomplikowanych uników. W pewnym momencie spostrzegłam, że Teddy leci prosto na
mnie.
On najwyraźniej też to zobaczył, bo zaczął mi pokazywać
jakieś zabawnie wyglądające gesty.
– Kate,
zabieraj się stąd! No rusz się! – usłyszałam krzyk Lupina, lecz nie spełniłam
jego polecenia.
To było
właśnie to o czym mówił Brown. Eliminacja szukającego. Wtedy przeciwna drużyna
traci niemalże wszelkie szanse na wygraną. Spada też morale, więc zazwyczaj
zespół który wciąż gra w pełnym składzie wygrywa dużą przewagą. Tylko raz
zdarzyło nam się użyć tego typu zagrania, no bo jak nie patrzeć, nie jest ono
zbyt honorowe. Ale czy myśląc o kimś takim jak Teddy można użyć stwierdzenia
,,honor''? Zaraz miałam się tego przekonać. Dotarło do mnie, o co tak na prawdę
chodzi Lupinowi w tych jego skomplikowanych gestach. Szukający Krukonów mógłby
przelecieć pode mną, gubiąc tym samym tłuczek, jednak goniąca go piłka z
pewnością uderzyłaby wtedy we mnie i najprawdopodobniej zepchnęłaby mnie z
miotły. Zastanawiałam się, czy Teddy to zrobi. Początkowo byłam pewna jego
decyzji, ale z każdą chwilą nabierałam wątpliwości. Może on jednak ma jakieś
skrupuły i sumienie nie jest mu obce? Ale czy wtedy postąpiłby tak ze mną,
gdyby był ,,dobry''?
Zaraz
się przekonamy. Zwróciłam miotłę idealnie na wprost lecącego w moją stronę
chłopaka i zaczęłam odliczać. 5... 4... 3... 2... 1... Uderzenie powinno
nadejść właśnie teraz. Ale nie nadeszło. Teddy zatrzymał się tuż przede mną,
jednocześnie przyjmując na siebie uderzenie tłuczka, które siłą odrzutu zepchnęło
go z miotły. Szybując w dół patrzył na mnie. Czułam żal do samej siebie i
poczucie winy.
Należało mu się. Należało mu
się. Nie potrafiłam uwierzyć w te słowa. Impuls kazał mi polecieć za nim i go
złapać, uratować przed upadkiem. Wiedziałam, że nie mogę. Brzemię ufającej
drużyny było zbyt ciężkie, by zawieść ich wszystkich. Nie mogłam pozwolić, żeby
Krukoni wygrali. W końcu obiecałam puchar tacie...
Nim
ciało Teddy'ego dotknęło ziemi, zdążyłam chwycić za różdżkę. Gdy tylko jej
dotknęłam, zdałam sobie sprawę, że jeżeli go teraz uratuję, to nie będę w
stanie mu wybaczyć tego, co się kiedyś stało. Wiedziałam, że jeżeli jednak
spadnie i trochę się potłucze, to będę w stanie odwiedzić go w Skrzydle i
powiedzieć ,,przyjmuję przeprosiny''.
Dlatego też patrzyłam, jak chłopak spada na murawę, ze wszystkich stron
zbiegają się nauczyciele, a po chwili rozlega się gwizd sygnalizujący koniec
gry. Steph złapała znicz.
– Chyba pan sobie żartuje,
profesorze! Przecież to była najzwyklejsza w świecie próba morderstwa! Najpierw
jej brat chciał ją zabić, a teraz ona wyżywa się na innych uczniach. Naprawdę pan
tego nie widzi?! Proszę zostawić ten mikrofon! Wolność słowa!
Głos
komentatora urwał się na dobre. Mimo wszystko, jego słowa były dla mnie
potwornie krzywdzące. W połączeniu ze wszystkimi nerwowymi i bolesnymi
zdarzeniami tego dnia, zaowocowały jedną, niewielką łzą na moim policzku, która
zaraz i tak połączyła się z kroplą deszczu, przez co świat nigdy nie dowie się
o jej istnieniu.
Wraz z
pozostałymi członkami drużyny weszliśmy do szatni, zostawiając za sobą stadion
pełen buczących na nas widzów. Wąski korytarz pokonaliśmy bez słowa i już dziewczyny
miały wchodzić do swojej przebieralni, a chłopcy do swojej, gdy stwierdziłam,
że taka atmosfera jest nie do zniesienia i trzeba coś z tym zrobić.
– Ej...
To był dobry mecz... – powiedziałam głośno, nie wiedząc jak przerwać
ciszę.
–
Tiaaa.... Świetny... – rzuciła sarkastycznie Meg zdejmując z włosów
gumkę i wyżymając jej miodowe kosmyki jak mokrą ścierkę. Wypłynął z nich istny
strumień wody.
– Kate
ma racje. Byliście dzisiaj naprawdę świetni, choć można powiedzieć , że
graliśmy w osłabionym składzie – poparł mnie Mike, choć jego słowa odrobinę
mnie zabolały. Mój układ nerwowy był na skraju wytrzymałości, a trudno nie
zgodzić się z tym, że dzisiejszy mecz, wyglądał jakby zabrano naszej drużynie
najlepszego zawodnika i wrzucono do niej kogoś, kto w całym życiu rzucał kaflem
może przez godzinę.
–
Faktycznie, poszło nam dziś... jakoś...
– powiedział bez przekonania Andrew.
– Ale
ten wasz pomysł z wyeliminowaniem Lupina był, trzeba przyznać, genialny –
pochwalił pałkarzy Jake, na co reszta drużyny ochoczo potaknęła.
– Ty i
Meg spisaliście się dziś naprawdę wyśmienicie
– pochwaliłam przyjaciela.
– To
prawda, ale nie możemy zapomnieć o naszej najlepszej na świecie szukającej –
powiedział entuzjastycznie Josh, na co Steph się nieco zarumieniła.
– Bez
naszego pałkarza, a także ulubionego kapitana nigdy bym nie wygrała z tym
kolorowo-włosym palantem – zaoponowała wesoło Steph, na co reszta
parsknęła śmiechem.
– Dosyć
tego słodzenia sobie nawzajem, palanty i palantki. Mam coś na rozgrzanie –
oznajmił Mike.
– Masz
na myśli zaklęcie ogrzewające – zapytałam.
Kapitan
wybuchł szczerym śmiechem. Chyba faktycznie nie jestem dzisiaj zbyt bystra...
Mike podszedł do jedynej w pomieszczeniu komody i odsunął szufladę. Następnie
machnął różdżką w jej stronę i po chwili w jednym ręku trzymał butelkę Ognistej
Whisky, a w drugiej pęk malutkich kieliszków. Rozstawił szkło na stole i
obficie każdemu nalał.
– Voilà!
Podano do stołu! – zawołał ochoczo kapitan.
Josh,
Andrew oraz Meg podeszli do stołu i bez chwili namysłu jednym haustem
pociągnęli ze swoich kieliszków, natomiast ja, Steph i Jake nawet nie
ruszyliśmy się z miejsca. Żadne z nas z pewnością nie miało w ustach alkoholu i
raczej nie widziało nam się go próbować na dopiero piątym roku. Gdy reszta
drużyny na nas spojrzała, w mig odgadła powód naszych rozterek i zaczęła się
histerycznie śmiać. Meg nawet turlała się po podłodze w napadzie wesołości.
– A wam
co? –
burknął niezbyt grzecznie Jake
– Czy to takie dziwne, że nie
chcemy pić w wieku piętnastu lat?
– No
nie mogę! – dalej chichotał Mike –
Ognista ma smak jak alkohol, daje kopa jak alkohol, ma nazwę jak
alkohol, ale praktycznie nie ma w niej alkoholu! Naprawdę nie wiedzieliście?!
Zgodnie
pokręciliśmy głowami.
– No to
niech panny i panowie abstynenci się nie boją, bo żeby się tym upić,
musielibyście wypić jakieś pięćdziesiąt litrów od łebka –
zapewnił nas Andrew.
Niepewnie
podeszłam do stolika, chwyciłam za jeden z malutkich kieliszków i zdrowo z
niego pociągnęłam. Poczułam jak chłodny płyn wypala mi przełyk i przyjemnie
ogrzewa żołądek. To było naprawdę dobre! Steph i Jake poszli w moje ślady i
także wysuszyli swoje porcje.
– Masz
tego więcej? – zwróciłam się do Micheala.
–
Niestety nie. To był zapas na czarną godzinę lub wielki sukces –
odparł kapitan.
– I nie
zużyłeś go na ani jedno, ani drugie
– zauważył Josh.
–
Fakt –
nieco spochmurniał Mike.
– Co wy
na to, żeby przejść się dzisiaj do Trzech Mioteł? –
zaproponowałam nieśmiało.
– Świetny
plan! Tylko co na to Slughorn? – odezwał się Andrew.
– Na
pewno się zgodzi, w końcu wygraliśmy!
– odparł entuzjastycznie Jake.
– No
chyba nie. Nie ma opcji, żebym pokazała się z tym McGrubymiBrzydkim
gdziekolwiek – rzuciła pogardliwie Meg wskazując na Josha.
McCloud
podniósł się energicznie z miejsca i rzucił kieliszkiem w kierunku Meg, a ten
przeleciał tuż obok niej i rozbił się o ścianę za jej plecami. Oburzona
dziewczyna prychnęła z pogardą i sięgnęła po różdżkę. To samo zrobił Josh i
teraz oboje stali mierząc do siebie.
– Dosyć! –
wrzasnął Mike tak, że aż przeszły mnie ciarki – Kate
ma rację, powinniśmy spędzić ze sobą trochę czasu, bo gramy wspólnie od tylu
lat, a prawie się nie znamy. Każdy kto za dziesięć minut nie zjawi się tu
gotowy do wyjścia wylatuje z drużyny nim zdąży otworzyć usta –
uciął dyskusję i wszyscy posłusznie rozeszli się do przebieralni.
*
Po
równych dziesięciu minutach wspólnie wyszliśmy z szatni i dołączyliśmy do tłumu
zmierzających do szkoły uczniów. Postanowiliśmy iść do gabinetu Slughorna licząc,
że pozwoli nam iść do Hogsmeade, a zaraz potem udać się prosto do wioski.
W
tłumie młodzieży dostrzegłam znajomą, bujną, kruczoczarną czuprynę. Szedł tuż
przed nami, a gdy tylko go zobaczyłam, zrozumiałam jak bardzo chciałabym móc
się do niego przytulić po tym ciężkim, wyczerpującym dniu. Ale nie mogłam. Nie
mogłam przez swoją głupotę i niewyparzony język. Wiedziałam, że dłużej nie dam
rady. Za bardzo za nim tęskniłam. Musiałam coś z tym zrobić.
Dałam
znak drużynie, że zaraz do nich wrócę i podbiegłam parę kroków, zaraz doganiając Jamesa.
–
James... – szepnęłam chwytając jego dłoń i wyciągając z
tłumu. Delektowałam się tą krótką chwilą, kiedy mogłam go dotknąć, ponieważ
przez ostatnie tygodnie niezmiernie mi tego brakowało.
– Co
tam, Kate? – spytał wesoło, jak gdyby nigdy nic.
– Chyba
musimy pogadać – stwierdziłam fakt.
–
Przecież gadamy – zaśmiał się.
Cholera. Mogłam się domyślić, że
nie będzie mi niczego ułatwiał. No dobrze. Ma prawo strzelać fochy. Byleby
tylko wszystko wróciło do normy.
Wiem co muszę zrobić. Muszę mu
powiedzieć. Muszę mu powiedzieć, jak bardzo za nim tęsknie, że nie chciałam
tego powiedzieć, że żałuję. Przeproszę go, a w jakimś bardziej ustronnym
miejscu opowiem mu o wilkach. Tak, on zrozumie. Nie uzna mnie za wariatkę.
Zrozumie.
– James... Ja wtedy... – powiedz
mu. Nie stchórz – Nie chcia...
– zaczęłam ale nie zdążyłam
skończyć.
Niespodziewanie
jakaś dziewczyna o znajomych, czarnych włosach podeszła do nas i najpierw
uwiesiła się Jamesowi na ramieniu, a następnie pocałowała go. Nie było jednak w
tym pocałunku ani krzty subtelności lub delikatności. Po prostu wisiała na nim
z jedną nogą zgiętą w kolanie i podniesioną do góry. Wyglądali jakby byli...
,,sklejeni''. Minęło jakieś pół minuty zanim się od niego odlepiła i spojrzała
na mnie. Gdy zobaczyłam jej twarz, od razu ją skojarzyłam. To była Emily,
dziewczyna którą miałam nieprzyjemność poznać na imprezie noworocznej. Uśmiechała
się do mnie z wyższością i jestem pewna, nie było w tym uśmiechu nic szczerego.
Wróciłam
wzrokiem na Jamesa i spojrzeniem w oczy starałam się go zapytać o co tu chodzi.
James wciąż miał do twarzy przylepiony szeroki uśmiech, lecz w czekoladowych ślepiach
miał coś... coś dziwnego. Nijak nie potrafiłam tego zrozumieć.
Czy o to od początku chodziło?
Byłam kolejną naiwnie głupią, którą teraz wymienił na nowszy model? Przecież
czułam, że nie jestem dla Jamesa tylko kolejnym trofeum. Czy dla trofeum by się
tak starał? To nie ma sensu...
–
James, rozmawialiście o czymś ważnym? Oj, tak mi przykro, że wam przerwałam. Po
prostu zniknąłeś bez słowa i się trochę zmartwiłam –
zachichotała głupiutko Emily, chwilowo przerywając moje rozmyślenia.
– To
nic istotnego – zapewniłam, cudem zdobywając się na
nieszczery uśmiech.
Odeszłam
wciąż nie dowierzając w to, czego byłam świadkiem. O dziwo, towarzyszyły mi
zupełnie inne emocje niż po stracie Teddy'ego. Wtedy była to rozpacz, a
teraz... coś jak... zawziętość. Możliwe, że wzięło się to z tego
nierozszyfrowanego spojrzenia Jamesa. Czy to możliwe, że wyrażało ono...
przeprosiny? Ale dlaczego mnie przepraszał? Przecież nikt mu nie każe chodzić z
Emily, prawda?
Miałam jednak dziwne poczucie,
że nie poddam się. Będę walczyć, dopóki otwarcie nie usłyszę od niego, że nic
dla niego nie znaczę i nigdy nie znaczyłam. Z pewnością poniosę za tę walkę
dużą cenę. Będę walczyć, bo wiem, że warto.
Jedno
było pewne. Nie obejdzie się dzisiaj bez dużej ilości Ognistej Whisky.
*
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Nareszcie jest! Koniecznie piszcie co sądzicie, jak się podobało itd. Jak zawsze przepraszam, że musieliście tyle czekać, no ale mam nadzieję, że efekt końcowy sprawił, że się nie zawiedliście :P A tak btw., to wreszcie doczekaliście się czegoś dłuższego, bo powyższy rozdział liczy aż 11 stron w wordzie :D Na koniec dodam: Czekajcie bo będzie się działo!
Interesuje mnie koszmar Kate.
OdpowiedzUsuńNo i mecz quidditcha. I o co chodzi Jamesowi? Mam nadzieję, że będzie się działo:)
Taka mała uwaga, whiskey pije się ze szklanek;)
Coś czuję że będzie ciekawie...
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział :) Karma Teddy'ego powraca, bo z Kate się nie zadziera! :D
OdpowiedzUsuń