wtorek, 19 kwietnia 2016

Rozdział dziewiętnasty

                – I wy chcecie mi powiedzieć, że to zadziała?!  –  niedowierzałam. Już dawno nie słyszałam czegoś równie bezsensownego.
                Na chwilę zapadła cisza.
                – Musi  –  odezwała się w końcu Ellie, choć widać było, że sama nie jest do końca przekonana.
                – Nie musi w to uwierzyć, tylko zobaczyć. W razie czego będziemy improwizować  –  dodał Ryan.
                – Zdajesz sobie sprawę, że nie będzie drugiej szansy?  –  zadałam kolejne pytanie skierowane do Ryana, na co chłopak, ku mojemu zdziwieniu, wybuchnął śmiechem.
                – Zaraz wszyscy dostaniemy zmarszczek od tej całej powagi! Musimy wyluzować!  –  wyjaśnił blondyn i wyciągnął jedną rękę w moją stronę, a drugą w kierunku Ellie  –  Czy moje drogie Mesdemoiselles zgodzą się towarzyszyć mi w drodze na kolację, która nieubłaganie zbliża się do końca?  –  zapytał zabawnie kładąc nacisk na ostatnią sylabę tak, żeby wydawało się że mówi z francuskim akcentem.
                Obie zachichotałyśmy i podałyśmy dłonie chłopakowi. Gdy całą trójką przekroczyliśmy próg Wielkiej Sali rozstaliśmy się i Ryan poszedł do stołu Gryfonów, a my Ślizgonów, jednak wcześniej ustaliliśmy, że za pół godziny widzimy się w bibliotece, żeby omówić szczegóły naszej akcji, której datę przewidywaliśmy na jutrzejsze popołudnie.
                Na kolację zdecydowałam się zjeść kilka kromek tureckiego pieczywa obficie posmarowanych dżemem morelowym. Ellie skończyła swoją niskokaloryczną sałatkę dużo szybciej ode mnie i choć początkowo deklarowała się, że na mnie zaczeka i razem pójdziemy na miejsce spotkania, to ostatecznie skończyło się na tym, że zdecydowała się pójść sama, żeby, jak to ładnie ujęła  ,,lepiej się przygotować''. Słysząc to od Ellie, nie trudno było sie domyślić, że to ,,lepiej się przygotować'' dotyczy jedynie pomalowania paznokci, bądź poprawienia makijażu, a nie kolejnego przemyślenia naszej strategii.
                Wreszcie skończyłam posiłek i w pośpiechu opuściłam Wielką Salę. Co prawda, zostało mi jeszcze jakieś dziesięć minut, ale zawsze wolałam przyjść za wcześnie i chwilę poczekać, bo lubiłam mieć pewność, że się nie spóźnię.
                Właśnie pokonywałam schody prowadzące z Sali Wejściowej na pierwsze piętro, gdy usłyszałam, że ktoś mnie woła. Odwróciłam się i zobaczyłam, że spokojnym krokiem schody pokonuje Jake.
                – Hej, Jake!  –  przywitałam się, choć mimo tego, że go bardzo lubię, wolałabym, żeby mnie teraz nie zatrzymywał.
                – Hej, Kate!  –  odpowiedział mi z uśmiechem brunet  –  Masz chwilę na spacer z przyjacielem?
                – Właściwie to...  –  zaczęłam, ale nie dane zostało mi dokończyć.
                – No proszę, potrzebuję tylko paru chwil, a dziś taka ładna pogoda  –  poprosił z błagalnym wzrokiem.
                – No... Dobrze, ale tylko chwilę  –  zgodziłam się wbrew sobie i oboje zeszliśmy z powrotem do Sali Wejściowej, a potem na zewnątrz.
                Początkowo naprawdę nie miałam ochoty na spacer. Nie chciałam się spóźnić na spotkanie w tak ważnej dla mnie sprawie. Jednak kiedy zobaczyłam jak słońce powoli zachodzi ponad wierzchołkami drzew, a chłodny, przyjemny wiatr rozwiał moje włosy, poczułam, że właśnie tego ostatnimi czasy mi brakowało. Nie było jakoś strasznie zimno, co dziwne, bo w drugiej połowie lutego wieczory zazwyczaj są lodowate.
                – Obiło mi się o uszy, że odwiedziłaś Lupina w skrzydle  –  zagadnął Jake, gdy oddaliliśmy się trochę od szkoły.
                To prawda. Niecały tydzień po meczu zdecydowałam się zakończyć spór mój oraz Teddy'ego i pewnego dnia, od razu po lekcjach wybrałam się do skrzydła szpitalnego. Liczyłam, że nie spotkam tam jej, jednak przekonałam się jak bardzo jałowe były moje nadzieje, gdy tylko dotarłam na miejsce. Teddy leżał na jednym z łóżek i z uśmiechem na ustach wpatrywał się w tą samą osobę, która przykuła moją uwagę. Przy jego łóżku siedziała prześliczna blondynka o cudownych falowanych włosach. Była niesamowicie drobna, choć wysoka i dosyć zgrabna, a z jej pudroworóżowymi ustami idealnie kontrastował szereg śnieżnobiałych zębów. Początkowo żadne z nich nie zauważyło mojej obecności, ponieważ dziewczyna zawzięcie skrobała coś na pergaminie, a chłopak nie przestawał się w nią wpatrywać. Gdy podeszłam bliżej, oboje jednocześnie zwrócili wzrok w moją stronę. Bystre spojrzenie jasnoniebieskich oczu Victorii Weasley przeszyło mnie na wylot. Z trudem przełknęłam ogromną gulę, która z niewiadomego źródła znalazła się w moim gardle. Beztroski uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny, a zamiast tego Victoria mocno zacisnęła szczęki. Teddy nadal wyglądał pogodnie, choć ciężko mi było znieść jego badawcze spojrzenie. Cała nasza trójka wyczuła wiszące w powietrzu napięcie.
                – Co ty tu robisz?!  –  wysyczała dziewczyna niemal nie otwierając ust.
                Czułam się, jakbym nagle straciła mowę. Nie przypominam sobie sytuacji w której nie wiedziałabym co powiedzieć, jednak wtedy tak właśnie się stało . Zdałam sobie sprawę, że błagalne spojrzenie które posłałam Teddy'emu było moją ostatnią deską ratunku.
                – Mogłabyś zostawić nas samych, Vicki?  –  najwyraźniej Teddy postanowił jednak uratować mnie z opresji.
                Victorie rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie, pocałowała przelotnie Krukona, a następnie dumnie ruszyła w stronę drzwi, po chwili zamykając je za sobą i nie robiąc przy tym najmniejszego hałasu. Nastała głucha cisza, którą dopiero po chwili przerwał Teddy.
                – Przyszłaś przeprosić?
                – Przyszłam wybaczyć.
                O dziwo nagle wróciła mi mowa. Teddy jeszcze przez chwilę patrzył się na mnie badawczo, aż w końcu po wyrazie twarzy wywnioskowałam, że się trochę rozluźnił.
                – Też ciekawie. Usiądziesz?  –  zaproponował chłopak wskazując gestem stołek po przeciwnej stronie łóżka, do tej przy której siedziała Victorie.
                Zajęłam owe miejsce, a chłopak podniósł się wyżej na łokciach i poprawił poduszkę. Dopiero teraz  zauważyłam złamaną prawą rękę, a z pod kołdry wychylał się kawałek gipsu w okolicy lewej nogi. Teddy najwyraźniej zobaczył co przykuło moja uwagę i od razu się do tego odniósł.
                – Złamana w trzech miejscach  –  oznajmił wskazując górną kończynę  –  Z nią trochę gorzej  – dodał, tym razem odsłaniając nogę  –  Pomfrey mówi, że ten mój piszczel złamany z przemieszczaniem to nic przy jakichś tam dwóch uszkodzonych chrząstkach w stopie i jednej, małej kosteczce.
                – Nie mam wyrzutów sumienia  –  oznajmiłam chłodno.
                – Kogo próbujesz oszukać? Mnie czy siebie? Masz je, tak jak ja je miałem kiedy nieświadomie zraniłem ciebie. Przez cały czas plułem sobie w brodę, za to że zepsułem coś, co mogło być piękną i długą przyjaźnią. Aż do teraz. Jesteśmy kwita.
                Niesamowite, że tak idealnie to podsumował. Miał rację, ani na chwilę nie opuściło mnie uczucie, że wtedy na meczu, postąpiłam niewłaściwie. Miał rację, kiedyś wszystko zepsuł. Miał rację w każdym słowie, a szczególnie w ostatnim zdaniu.
                – Jesteśmy kwita  –  potwierdziłam.
                Teddy uśmiechnął się do mnie promiennie, a ja odwdzięczyłam się tym samym. Po chwili rozłożył ręce, na znak, żebym się do niego przytuliła, więc stwierdziłam, że w sumie, czemu nie? Podeszłam bliżej i objęłam go, a wtedy chłopak głośno jęknął z bólu. Natychmiast odskoczyłam od Krukona i zobaczyłam, że Teddy leży na boku, tyłem do mnie i kurczowo trzyma się za złamaną rękę. Przeraziłam się, że przez ten pozornie niewinny gest coś mu uszkodziłam. Po chwili chłopak zaczął się spazmatycznie trząść jakby szlochał, więc zbliżyłam się do łóżka.
                – Teddy?  –  odezwałam się cicho i położyłam dłoń na jego prawym ramieniu, by przewrócić go w swoją stronę i... zobaczyłam roześmianą twarz Krukona.
                – Ty... Ty kretynie! Jak mogłeś?!  –  nakrzyczałam na niego, zdając sobie sprawę, że sobie ze mnie zażartował.
                Chłopak wręcz wył ze śmiechu, a i ja nie mogłam się powstrzymać i po chwili sama do niego przyłączyłam. Kiedy próbował się opanować zaczęłam go łaskotać pod żebrami, czym doprowadziłam do tego, żeby przez łzy uciechy błagał żebym przestała.
                Przez następną godzinę wspólnie żartowaliśmy i śmialiśmy się, dopóki nie wróciła Victorie wraz z panią Pomfrey i nie wygoniły mnie używając argumentu, że chory musi odpoczywać.
                – Kate?  –  ze wspomnień wyrwał mnie głos Jake'a.
                – Co? A, tak. Mieliśmy z Teddym jedną sprawę do wyjaśnienia, ale już wszystko okey  –  zapewniłam go.
                – Miał do ciebie pretensje?  –  chciał wiedzieć chłopak.
                – Nie. Właściwie, to można powiedzieć, że był mi wdzięczny  –  odpowiedziałam, w gruncie rzeczy nie do końca mijając się z prawdą.
                – Wdzięczny? Za to, że skutecznie unieruchomiłaś go na trzy tygodnie?  –  niedowierzał Ślizgon.
                – Dzięki temu nawiązała się pomiędzy nami nić porozumienia  –  wyjaśniłam, nie chcąc by brunet wciąż drążył ten temat.
                – Yhm... A co u Jamesa? On, zdaje się, chodzi teraz z jedną z bliźniaczek Walker, chyba Emily  –  zainteresował się Jake.
                – Na to wygląda  –  oznajmiłam frywolnie, udając, że obchodzi mnie to tyle co nic  –  Ale do czego zmierzasz?
                – A nic, tak tylko...  –  chłopak przez chwilę się wahał, a zaraz potem powiedział na jednym wdechu jakieś zdanie w takim tempie, że absolutnie nic nie zrozumiałam.
                – Yyyy.... Mógłbyś powtórzyć?  –  poprosiłam.
                Ślizgon głęboko odetchnął, po czym zaczął bardzo powoli tłumaczyć.
                – Chodzi o to, że od ostatniego meczu zupełnie mi nie idzie quidditch. Nie dość, że Brown ograniczył ilość treningów do jednego w tygodniu, to jeszcze totalnie na każdym nawalam i boję się, że na tym majowym meczu dam ciała i przegramy  –  wyznał Jake.
                – Żartujesz? Przecież tylko dzięki tobie i Meg ostatnio wygraliśmy! Zresztą, nawet gdybyś nawalił, choć pamiętaj, że wciąż masz kilka miesięcy do ćwiczeń, to przecież nie jesteś sam w drużynie. Przecież mi ostatnio nie poszło, a mimo to wygraliśmy!  –  błyskawicznie starałam się go pocieszyć.
                Chłopak westchnął i spojrzał smutno na boisko, obok którego właśnie przechodziliśmy.
                – Może mogłabyś chwilę ze mną polatać? Oceniłabyś jak bardzo tragiczny jest aktualnie mój poziom i ewentualnie coś byś mi doradziła?  –  zaproponował brunet nie odrywając wzroku od stadionu.
                – Po pierwsze, mi też nie idzie najlepiej, więc nie czuję się odpowiednią osobą do dawania dobrych rad. Po drugie, jeżeli chcesz po prostu razem po latać, to możemy, ale kiedy indziej, bo chyba nie masz przy sobie naszych mioteł, ani stroi, nie?  –  odparłam.
                – Weźmiemy jakieś ze składziku. No dalej, Kate, nie daj się prosić  –  ciągnął chłopak wbijając we mnie swoje najbardziej urocze ze spojrzeń.
                Spojrzałam na Hogwart. W szkolnej bibliotece czekali na mnie Ryan i Ellie, a ja byłam już grubo spóźniona. Choć z drugiej strony, bardzo nie chciałam zrobić Jake'owi przykrości. Nie miałam wyjścia, musiałam się zgodzić. Pewnie i tak Ellie i Ryan zajęli się swoimi sprawami widząc, że mnie nie ma.
                – Niech ci będzie  –  odparłam z uśmiechem, a gdy ten pojawił się też na twarzy mojego towarzysza, zaczęliśmy ścigać się do szatni.
                Ze składziku wyjęliśmy jakieś stare Komety Siódemki oraz sflaczałego kafla i chwilę później wspólnie szybowaliśmy w powietrzu. Było już prawie ciemno, ale na szczęście stadion był dosyć dobrze oświetlony. Poprosiłam Jake'a, żeby zrobił parę zwodów i uników, a następnie do niego dołączyłam, ponieważ sama musiałam przyzwyczaić się do miotły dużo gorszej od mojego Pioruna.
                Podawaliśmy sobie kafla oraz robiliśmy beczki i ósemki, świetnie się przy tym bawiąc, dopóki nie zdaliśmy sobie sprawy, że wokoło zrobiło się całkowicie ciemno, a jedynym jasnym punktem był zamek i zdobiące niebo migoczące gwiazdy. Wylądowaliśmy pobudzeni pozytywną energią i kontynuowaliśmy żywą rozmowę.    
                – Ty mnie coś okłamałeś... Przecież idzie ci doskonale!  –  entuzjazmowałam się.
                – Ja naprawę nie wiem co się dzieję... Po prostu gdy latam z tobą wszystko jest takie... proste i cudowne!  –  odparł wesoło chłopak  –  Ja...
                Nie byłam pewna co się stało. W jednej chwili razem się śmialiśmy i wesoło rozmawialiśmy, a w drugiej... on mnie całował. Nie mogłam się skupić na szczegółach, byłam po prostu zbyt oszołomiona. Dlaczego to zrobił?!
                – Co....  –  gdy mnie puścił ledwie zdążyłam wykrzesać z siebie to jedno słowo.
                – Zakochałem się w tobie, Kate. Kiedy przyszliśmy do Hogwartu, byłaś dla mnie najlepszą przyjaciółką, ale z upływem czasu... Z każdym rokiem stajesz się coraz piękniejsza. Z każdym rokiem coraz bardziej podoba mi się twój charakter, dystans i poczucie humoru. Z każdym rokiem coraz bardziej cię kocham, Kate. Cieszę się każdym twoim uśmiechem. Każda chwila spędzona z tobą jest dla mnie największym szczęściem jakie mnie spotkało. Ja... Nie mogę już dłużej wytrzymać. Kocham cię i nie wyobrażam sobie swojego życia, gdyby nie było w nim tego najjaśniejszego punktu - ciebie.
                Jego słowa zawisły w powietrzu. To nie mogło do mnie dotrzeć. Liczyłam, że zaraz wybuchnie śmiechem i powie, że to żart, ale nic takiego nie nastąpiło. Mówił serio.
                – Ja... Jake... Ja...  –  jąkałam się, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów  –  Jesteś moim przyjacielem, Jake... Najlepszym przyjacielem... Ale ja nie... nie wiedziałam... Ja... 
                Nie mogłam zebrać myśli. Mój mózg działał jakby na zwolnionych obrotach. Jak ja mogłam tego nie zauważyć, skoro to trwało już tak długo? To... To nie ma sensu... On nie mógł... Nie miał prawa...
                – Spokojnie, Kate. Ja wiem, że to może być dla ciebie szok, ale dam ci czas... Damy sobie czas  –  obiecał promieniejąc szczęściem i jedną ręką łapiąc delikatnie moją dłoń, a drugą gładząc moje ramię.
                – Nie, Jake. Ja też nie wyobrażam sobie życia bez naszej przyjaźni, ale... Jesteś moim przyjacielem... Najlepszym przyjacielem, Jake... Nie chcę tego stracić, a to... to może zepsuć wszystko, a ja nie chce...  –  nie panowałam nad sobą, a do oczu napłynęły mi łzy, których powodu nie potrafiłam zrozumieć.
                – Spokojnie, Kate. Teraz jesteś w szoku, masz w sobie za dużo emocji. Wróćmy do zamku, prześpisz się i ochłoniesz, a jutro porozmawiamy, dobrze?  –  zaproponował łagodnie chłopak, którego duże oczy przepięknie szkliły się w ciemności.
                Jak miałam mu powiedzieć, że moje serce należy do kogoś innego? Emocje rozsadzały mnie od środka, aż w końcu... wybuchłam.
                – Nie! Jake, ja nie ochłonę! Nie...  –  zaczęłam, ale mi Ślizgon mi przerwał.
                – Ciii... Spokojnie...  –  uciszał mnie, próbując mnie objąć. Gdy tylko to zrobił, z impetem go odepchnęłam.
                – Nie, Jake! Nie kocham cię! Jesteś tylko moim najlepszym przyjacielem! Co ja gadam, AŻ najlepszym przyjacielem! Nie pozwolę ci tego zepsuć!  –  krzyknęłam na niego, a choć oczy mi się szkliły, to nie wypłynęły z nich łzy.
                Jake'a dosłownie zamurowało. Stanął jak wryty i patrzył na mnie, a ja nie potrafiłam znieść jego wzroku, bo wiedziałam, że właśnie złamałam mu serce. Nie miałam na sobą kontroli. Puściłam miotłę i pędem stamtąd uciekłam.
                Ocknęłam się dopiero przed wejściem do szkoły. Ręce miałam zdrętwiałe z zimna, a nogi obolałe od biegu. Oparłam się o ścianę i osunęłam na zimny schodek. Aż ze mnie kipiało z emocji. Zaczęłam wszystko analizować, licząc, że choć trochę mi to pomoże. Jake Zabini się we mnie zakochał. Jake Zabini się we mnie zakochał. Dlaczego ta informacja nie mogła do mnie dotrzeć?! Jake Zabini się we mnie zakochał. Jake Zabini, ten sam Jake Zabini z którym bawiłam się jako dziecko, się we mnie zakochał. Mój mózg jakby powoli zaczynał z powrotem pracować. Jake Zabini, jedyna osoba, którą przed Hogwartem mogłam spokojnie uznać za przyjaciela, się we mnie zakochał. W miarę, jak ta informacja zaczęła docierać do mojego mózgu, narastała we mnie niewyobrażalna złość na samą siebie. Jak mogłam pozwolić, żeby on się we mnie zakochał? Może to moja wina? Może nieświadomie wysyłałam mu jakieś błędne sygnały? Bzdura. Nie miał żadnego powodu, żeby się we mnie zakochać. Charakter mam koszmarny, a moim zdaniem, urodą też nie grzeszę. Ba! Nie miał prawa się we mnie zakochać! Tak samo jak ja nie miałam prawa się na niego wydrzeć w tak delikatnej sprawie... Powinnam ochłonąć, a potem spokojnie mu wytłumaczyć, że nic z tego nie będzie. Ehhh... 
                Co ja najlepszego zrobiłam...  
                Jeszcze chwilę siedziałam na schodach, a gdy nareszcie się opanowałam, zaczęłam się zastanawiać, gdzie powinnam teraz pójść. Byłam dumna, że pomimo tylu emocji udało mi się zachować zimną krew (a przynajmniej nie wybuchnąć płaczem), ale wiedziałam, że jeżeli wrócę do dormitorium, to na pewno kilka łez wydostanie się z moich oczu, a wtedy z kolei dziewczyny zaczną zadawać pytania i całkiem się rozkleję. Miałam iść pod drzewo? Było tak ciemno, że po drodze bym się zabiła. Zresztą, chyba siedząc samotnie w okolicy Zakazanego Lasu i to jeszcze w nocy, nie czułabym się bezpiecznie. Ale zaraz, zaraz... Biblioteka! Przecież od kilku godzin czekali tam na mnie Ellie i Ryan! A nawet jeśli nie czekali, to w zasadzie i tak nie mam lepszego pomysłu.
                Podniosłam się i przeciągnęłam, a następnie spokojnym tempem ruszyłam tam, gdzie postanowiłam. Gdy dotarłam do biblioteki zdałam sobie sprawę, że musi być już naprawdę późno, bo siedziała tam tylko jedna osoba. Mimo to, jak zwykle skierowałam się w stronę wnęki, w której zwykle przesiadujemy. Gdy tylko znalazłam się pomiędzy regałami i już miałam odsunąć jedno z krzeseł, ni stąd ni zowąd ujrzałam po drugiej stronie stołu całującą się parę. Zaskoczyli mnie tak, że aż odskoczyłam. Minęło jakieś dziesięć sekund zanim dotarło do mnie, że owa para to nie kto inny jak Ryan i Ellie.
                – Nie przeszkadzam? Może dać wam jeszcze chwilę?  –  przerwałam im, na co oni nieśpiesznie się od siebie oddalili.
                – Myśleliśmy, że pewna spóźnialska diva, która notabene jest straszną hipokrytką, bo sama ostatnio mi prawiła kazanie na temat punktualności, już się nie zjawi, więc...  –  zaczął kąśliwie Ryan.
                – Musieliśmy sami znaleźć sobie zajęcie  –  dokończyła za niego z szerokim uśmiechem Ellie.
                – Wybaczcie, ale nie co dzień owa diva słyszy od swojego najlepszego przyjaciela, że się w niej zakochał  –  odcięłam się bez chwili pomyślunku. Nie wierzę. Czy ja naprawdę właśnie z tego zażartowałam?                
                Miny obojga natychmiast spoważniały.
                – No nie mów...  –  odezwał się Ryan.
                – W życiu bym nie pomyślała...  –  kontynuowała Ellie.                
                – Że Albus...
                – Mógłby ci to...
                – Powiedzieć...  –  skończyli razem, a po chwili ciszy wybuchli głośnym śmiechem.
                – Tak, tak. To takie zabawne...  –  wywróciłam oczami.
                Usiadłam na krześle, oparłam łokieć na stole i podpierając brodę dłonią czekałam aż skończą się głupio cieszyć. Nie było mi wcale do śmiechu.
                – Możecie już przestać?  –  próbowałam ich przekrzyczeć  –  Moglibyście się wtedy dowiedzieć ciekawych rzeczy... Na przykład tego, że to nie Al przed chwilą wyznał mi miłość.
                Ten argument najwyraźniej ich przekonał, bo przestali i choć nadal byli cali czerwoni od śmiechu, to wyglądali na realnie zaskoczonych.
                – Że co?  –  Ryan wydawał się zaraz udusić.
                – Jake...  –  szepnęła pod nosem Ellie.
                Potaknęłam ruchem głowy.
                – Chwila... Czyli ty nie wiedziałaś?  –  blondynka się zdziwiła.
                – A ty tak?  –  ja też się zdziwiłam.
                – No a nie? Wszyscy wiedzieliśmy - Al, Julie, Alice... Ty naprawdę nie zauważyłaś, że od ponad trzech lat chłopak świata poza tobą nie widzi?  –  widziałam, że dziewczyna ponownie jest bliska śmiechu.                   
                – Błagam, powiedz, że żartujesz...  –  po raz kolejny tego wieczora nie mogłam uwierzyć w to co słyszę.
                – Ryan, muszę cię zmartwić  –  Ellie zwróciła się do Ryana.
                – Tak, kochanie?  –  udawał zatroskanego chłopak.
                – Wygląda na to, że nasza wspólniczka... jest niepełnosprawna umysłowo  –  oznajmiła ze smutkiem dziewczyna.
                – Ohh... Tak mi przykro...  –  tym razem blondyn zwrócił się do mnie  –  Nie martw się... Damy radę... Pomożemy ci... .
                – Czy istnieje coś, z czego nie potraficie żartować?  –  syknęłam. Byłam pewna, że jeżeli oni zaraz nie przestaną to wyjdę z siebie i stanę obok.                      
                – Obawiam się, że nie  –  jeszcze bardziej spochmurniał Ryan.
                – Nie martw się, kochanie. Może po wieloletnich praktykach u profesor Kate-zawsze-nie-wzruszonej kiedyś nam się uda zachować powagę  –  pocieszała go Ellie.
                – Wam nie potrzebne są praktyki. Wam potrzebny jest lekarz. Jesteście chorzy!  –  oznajmiłam całkowicie poważnie.
                – Niezła próba, pani profesor, ale niestety pani nie zgadła. My jesteśmy popieprzeni!  –  wykrzyknął Ryan i oboje ryknęli śmiechem.
                Gdy oboje tarzali się po podłodze, wyli i dusili się, miałam wrażenie, że naprawdę znajduję się w ośrodku dla ułomnych, a otaczają mnie wyjątkowo ciężkie przypadki. Chociaż... Nie, to nie najlepsze porównanie... Czułam się, jakby ta dwójka zamieniła się na mózgi z wiewiórkami.
                – Błagam... Przestańcie kończyć za siebie zdania... To jest takie ohydnie przesłodzone  –  próbowałam przemówić do ich pustych łbów, gdy wydawali się choć trochę spokojniejsi... A przynajmniej nie przypominali szympansów w zoo.
                – Ellie skarbie, czy wiesz może...  –  znowu zaczął Ryan.
                 – O co jej chodzi?  –  dokończyła Ellie.
                – No właśnie nie mam...
                – Zielonego pojęcia.
                Nim tym razem zdążyli wybuchnąć śmiechem, wyciągnęłam różdżkę i skierowałam ją w ich stronę, a następnie wykrzyknęłam ,,Slicencio!''. Co prawda oboje już zwalili się z krzeseł, ale gdy tylko zauważyli, że z ich ust nie może wydobyć się żaden dźwięk, spojrzeli po sobie, a potem przenieśli pytający, a zarazem oskarżycielski wzrok na mnie. Triumfowałam i nie mogłam wytrzymać, żeby samej się nie zaśmiać.
                – Merlinie, widzisz i nie grzmisz... No dobra, gołąbeczki. Cieszę się, że macie wspaniałe humory, ale chciałam wam tylko przypomnieć, że jutro mamy ważną sprawę do załatwienia i dobrze by było po raz ostatni ją dzisiaj obgadać  –  poinformowałam obojga, zdejmując zaklęcie.
                Ryan i Ellie z powrotem zajęli miejsca i ponownie przedyskutowaliśmy nasz plan, co  zajęło nam raptem około piętnastu minut. Po tym czasie powiedziałam tej denerwującej, ale pomocnej parze dobranoc i postanowiłam udać się do dormitorium. Chciałam zabrać Ellie ze sobą, ale ta nalegała, że potrzebuje jeszcze kilku minut, więc poszłam sama.
                Gdy już wychodziłam z biblioteki, która była całkowicie pusta, pomijając panią Pince układającą książki na półkach oraz Ryana i Ellie (ale oni się nie liczą, bo siedzą w końcu pod osłoną zaklęć) wpadłam na ostatnią osobę, którą spodziewałam się teraz zobaczyć. W sumie, to nie spodziewałam się teraz nikogo zobaczyć, ale nie mniej jednak widok Alice o tej porze na korytarzu  niezmiernie mnie zaskoczył.
                – Co ty tu robisz?  –  zdziwiłam się, masując obolałe czoło, którym się z nią zderzyłam.
                – Szukam cię  –  oznajmiła zwięźle  –  Mam coś dla ciebie od Mike'a. Właściwie on dostał to na śniadaniu i nie byliśmy pewni czy ci go dawać, ale zdecydowaliśmy, że gdybyśmy tego nie zrobili, to byłoby nie w porządku.
                Alice wyciągnęła z torby kopertę i podała mi ją. Popatrzyłam na przyjaciółkę ze zdziwieniem, ale przyjęłam podarunek i otworzyłam. W środku znajdowała się malutka rolka pergaminu, na której widniał dosyć krótki list. Ale było w nim coś dziwnego, co od razu zauważyłam... To charakter pisma mojej mamy! Nie miałam pojęcia, dlaczego rodzice mieliby pisać do Mike'a, więc od razu zagłębiłam się w treść listu.

                Drogi Michealu Brown!
            Piszemy do Ciebie w sprawie Scorpiusa. Zapewne dziwi Cię ten fakt, zwłaszcza, że pomimo wieloletniej przyjaźni Twojej i naszego syna, chyba nie zdarzyło nam się kontaktować równie bezpośrednio.
            Przechodząc do sedna, chcemy Cię poinformować, że Scorpius jest już na ostatnim etapie jego kuracji, a jego lekarz prowadzący polecił nam, abyśmy umożliwili mu kontakt z kimś, kogo zna. Ty jako pierwszy nasunąłeś nam się na myśl, więc jeżeli się zgodzisz, to jutro o 6.30 powinieneś zjawić się w gabinecie dyrektora. Stamtąd, za pośrednictwem sieci Fiuu, udasz się do Magicznej Lecznicy św. Ramony, gdzie będziemy na ciebie czekać i zaprowadzimy Cię do twojego przyjaciela. Głęboko wierzymy, że zgodzisz się pomóc naszemu synowi, chociażby z uwagi na to, ile razem przeszliście.
            Jeżeli moglibyśmy Cię prosić o jedną drobnostkę, to dobrze by było, gdybyś nie mówił naszej córce ani o tym liście, ani o twojej wycieczce. To dla jej dobra. To dla dobra ich obojga.
Łączymy wyrazy szacunku,
Draco i Astoria Malfoyowie

                Musiałam kilka razy przeczytać treść listu, żeby jego sens do mnie doszedł. Po szóstej próbie nie miałam już złudzeń. Ze Scorem od dawna był już kontakt, a rodzice to przede mną zatajali. Mało tego, dalej to robią! Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam uwierzyć, że rodzice chcą odseparować mnie od brata. Przecież to niemożliwe, żeby po prawie trzech miesiącach nadal było z nim tak źle!
                – Po co mi to przyniosłaś?  –  zapytałam, a w moim głosie dało się wyczuć ogromną złość.
                – Zgodnie z Mike'iem uznaliśmy, że to co robią twoi rodzice jest nie fair, a my chcemy być w porządku i naszym zdaniem powinnaś wiedzieć  –  odparła dziewczyna troskliwie.
                – Dziękuję, ale w tej sytuacji chyba nic nie da się zrobić. Moi rodzice jak zwykle zadecydowali za nas wszystkich. Mam jedną prośbę. Kiedy Mike będzie u Score'a, niech zapyta go... Czy przeczytał chociaż jeden z siedemdziesięciu dziewięciu listów jakie mu wysłałam?  –  poprosiłam znów niezbyt grzecznym tonem.
                Ominęłam Alice i chciałam jak najszybciej stamtąd odejść, ale dziewczyna złapała mnie za nadgarstek i przytuliła.
                – Przepraszam  –  odezwałam się, również ją ściskając i jednocześnie hamując łzy. Jak na jeden dzień, to było dla mnie stanowczo za dużo emocji.
                – Sama go zapytasz. Mike chce cię zabrać ze sobą  –  oznajmiła łagodnie brunetka.
                – Jak to? To nie jest dobry pomysł, żeby sprzeciwiał się moim rodzicom. Szczególnie, że to jest ich ,,pierwszy kontakt''...   –  zaniepokoiłam się.
                – Powiedział, że nic go to nie obchodzi i idzie z tobą lub wcale  –  powiedziała dziewczyna tłumiąc śmiech.
                Choć oczy nadal miałam szklane, to uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
                – To jak? Wracamy do dormitorium?  –  zaproponowała wesoło Alice.
                W pierwszej chwili miałam od razu przytknąć, ale potem przypomniałam sobie o moich wcześniejszych, jutrzejszych planach.
                – Właściwie to mam jeszcze coś do załatwienia...  –  próbowałam się wymigać.
                – Nie ma problemu. Właściwie to i tak miałam poszukać Ellie. Przepadła jak kamień w wodę, a od prawie godziny wszystkie powinnyśmy być w dormitorium  –  stwierdziła brunetka i już miała odchodzić, ale ją zatrzymałam.
                – Nie musisz jej szukać, wiem gdzie jest. Obie zaraz przyjdziemy  –  oświadczyłam.
                – Emm... Ok. To do zobaczenia  –  uśmiechnęła się na odchodne Alice i odeszła korytarzem.
                Jak tylko dziewczyna zniknęła za rogiem, natychmiast wróciłam do naszego miejsca w bibliotece, gdzie zastałam Ellie i Ryana i nie zważając, że ponownie przerywam im namiętny pocałunek, oznajmiłam:
                – Panie i panowie, nastąpiła zmiana planów.

*

                Gdy szłam opustoszałymi korytarzami, głuchą ciszę przerywał tylko stukot obcasów moich czarnych, skórzanych botków, rytmicznie uderzających o kamienną posadzkę. Otaczała mnie niczym nie zmącona harmonia i spokój, co było w sumie całkiem niezłym paradoksem, bo tego co działo się w mojej głowie na pewno nie nazwałabym ,,spokojem i harmonią'', a prędzej ,,huraganem i zniszczeniem''. Ta istna nawałnica myśli męczyła mnie już od wczorajszego wieczoru, więc, jak nie trudno się domyślić, tej nocy nawet na chwilę nie zmrużyłam oka. W środku owego cyklonu rozważań jaśniały trzy imiona. Oczywiście męskie, bo przecież tylko chłopcy potrafią do tego stopnia wszystko utrudnić i jednocześnie uprzykrzyć życie. Pierwsze z imion to Jake - ten, któremu nieświadomie i zupełnie przypadkowo zawróciłam w głowie i ten, któremu równie nieświadomie i zupełnie przypadkowo złamałam serce. Drugie to James - ten, co do którego uczuć nie jestem pewna, ale mimo wszystko i tak ponad wszystko pragnę go odzyskać. No i trzecie, ostatnie to Score - ten,  który jeszcze niedawno próbował mnie zabić, a teraz siedzi w psychiatryku, gdzie za chwilę mam go odwiedzić. W stosunku do tej wizyty miałam bardzo mieszane odczucia. Z jednej strony miałam ochotę skakać ze szczęścia i krzyczeć jak szalona, bo przecież w końcu mogłam spotkać się z osobą, za której widokiem tęskniłam od dwóch miesięcy. Zaś z drugiej targały mną wątpliwości i niepokój.
                Kiedy nareszcie wdrapałam się na ostatnie piętro Hogwartu, przeklnęłam w duchu kogoś kto wymyślił, że żeby dostać się z lochów Slytherinu do gabinetu dyrektora trzeba było pokonać cały zamek. Po bezsennej nocy towarzyszyło mi zmęczenie, które w połączeniu z niezrozumiałym poddenerwowaniem sprawiało, że czułam się, jakbym miała nogi z waty. Do tego dochodził jeszcze głód, co dawało mieszankę o bardzo nieprzyjemnych skutkach.
                Rozejrzałam się po korytarzu i na jego końcu zauważyłam jedną z niewielu nieśpiących o tej porze osób. Michael Brown stał tuż przed posągiem kamiennej chimery i z uwagą mu się przypatrywał. Nie miałam pojęcia dlaczego tak się stało, ale wraz z momentem gdy zobaczyłam Mike'a ogarnęła mnie panika. Korzystając z okazji, że chłopak mnie nie zauważył uskoczyłam za jedną ze stojących w pobliżu zbrój i oparłam się o ścianę. Uspokoiłam się nieco głęboko oddychając i zaczęłam analizować, co wywołało u mnie ten dziwny atak.
                Po kilku minutach, kiedy już ochłonęłam, ale nadal nie wiedziałam czemu się w ten sposób zachowałam, postanowiłam dołączyć do Mike'a, jednak najpierw musiałam się upewnić, czy wyglądam odpowiednio na spotkanie z bratem. Przyjrzałam się moim ciemnym dżinsom i stwierdziłam, że idealnie pasują do białej koszuli, którą przygładziłam i nieco poprawiłam podwinięte rękawy. Botki lśniły niczym nie zmąconą czernią, a po wyczarowaniu niewielkiego lusterka utwierdziłam się w przekonaniu, że kok wygląda perfekcyjnie w każdym calu. Wyglądałam doskonale, dlatego zdziwiłam się, że coś mi nie pasowało w moim wyglądzie. Zdałam sobie sprawę, że od kiedy zniknął Score, ani razu nie prostowałam włosów i teraz wydawały mi się jakieś... nienaturalne. Również od dawna nie zapinałam kołnierza koszuli na ostatni guzik, ani nie nosiłam aż tak obcisłych spodni. Na twarzy miałam nieco mocniejszy makijaż, no ale to dało się jakoś uzasadnić, bo musiałam jakoś zamaskować te okropne wory pod oczami.
                Tak czy inaczej, patrząc na własne odbicie w lustrze czułam się jakoś dziwnie, dlatego szybko odwołałam lusterko, przywołałam na usta szeroki uśmiech i wyszłam zza zbroi. Miałam szczęście, bo Mike nadal  wpatrywał się w posąg i nie obrócił się nawet, kiedy usłyszał stukanie moich obcasów. Kiedy znalazłam się z nim ramię w ramię, nadal na mnie nie patrzył, tylko wpatrywał się w gargulca, więc postanowiłam wziąć z niego przykład i również zaczęłam przyglądać się rzeźbie. Był to wyjątkowo obskurny posąg przedstawiający chimerę - wielkiego, mitycznego potwora o głowie lwa, ciele kozy i ogonie węża.
                – Gotowa?  –  zapytał Mike, teraz z uwagą wpatrując się w sufit.
                – Gotowa  –  odparłam entuzjastycznie.
                Chłopak odetchnął głęboko, a po chwili ponownie się odezwał.
                – Kocimiętka.
                Z początku nie wiedziałam o co mu chodzi, ale zrozumiałam, gdy po chwili kamienna chimera jakby ożyła i odskoczyła w bok, odsłaniając przejście do niewielkiego, okrągłego pomieszczenia, w którym ponad ziemią wystawały trzy pojedyncze stopnie. Nie byłam pewna, dlaczego schody nie zostały ukończone, ale kiedy Mike mnie przepuścił, weszłam do środka i stanęłam na jednym z nich. Stopnie zaczęły się wznosić, jednocześnie budując za sobą resztę schodów. Droga na górę nie była zbyt długa, jednak nasz środek transportu przemieszczał się dosyć powoli, więc zdecydowałam przerwać niezręczną ciszę.
                – Skąd znałeś hasło?
                – Było na wewnętrznej stronie koperty  –  wytłumaczył krótko mój towarzysz i z powrotem zapanowało milczenie.
                Na szczęście po chwili znaleźliśmy się przed bogato zdobionymi drzwiami do dyrektorskiego gabinetu, więc podeszłam do nich i zapukałam. Po usłyszeniu donośnego ,,proszę'' nacisnęłam na klamkę i drzwi bez najcichszego skrzypnięcia ustąpiły.
                – Witam, pan...no Malfoy i panie Brown  –  powitała nas profesor McGonagall, zręcznie wybrnąwszy z sytuacji zaskoczenia widokiem mojej osoby  –  Cóż... Kłamstwem byłoby, gdybym powiedziała, że nie spodziewałam się zobaczyć was tu razem.
                – Dzień dobry, pani profesor  –  odpowiedzieliśmy.
                Dyrektorka podniosła się z wykwintnego fotela wykonanego z brązu, a następnie podeszła do jednego z portretów, którymi wypełniono wszystkie ściany i zwróciła się do przedstawiającej go postaci.
                – Gwideonie, udaj się do swojego drugiego portretu w Magicznej Lecznicy św. Ramony i poinformuj państwa Malfoyów, że goście niebawem się zjawią  –  poprosiła McGonagall  –  Dwoje gości  –  podkreśliła.
                W czasie gdy dyrektorka rozmawiała z portretem, przyglądałam się wszystkim obrazom wiszącym w gabinecie, a było ich naprawdę sporo. Podczas wyjątkowo nudnych wakacji, dwa lata temu, sięgnęłam po Historię Hogwartu i stamtąd wiem, że wszystkie podobizny przedstawiają zmarłych dyrektorów szkoły. Notabene, ta książka wcale nie była taka nudna, jak mogłoby się wydawać.
                Mnie jednak zaciekawiła jedna, konkretna postać, której portret wisiał zaraz za fotelem dyrektora. Był to leciwy staruszek o długiej srebrzystobiałej brodzie i przenikliwie błękitnych oczach, którymi przyglądał się mi zza okularów połówek. Jego twarz, choć pokryta wieloma zmarszczkami, miała pogodny wyraz, a ponadto wydawała mi się dziwnie znajoma. Z pewnością go nigdy nie poznałam, ale miałam wrażenie, że musiałam natknąć się na zdjęcie tego czarodzieja. Świtało mi też w głowie, że ten człowiek był kimś potężnym. Byłam jednak zaskoczona tym, że owy staruszek się we mnie wpatruje. Przecież mnie nie znał! Nie miał pojęcia kim jestem! Dlaczego więc patrzył się na mnie, a nie na przykład na Mike'a? A może tylko mi się wydawało? Nie, na pewno nie. Ta sytuacja wydawała mi się co najmniej dziwna.
                Z rozmyśleń wyrwało mnie dopiero mocne szturchnięcie Browna. Z wyrazu twarzy jego i McGonagall wyczytałam, że dyrektorka właśnie zadała mi pytanie, jednak nie miałam pojęcia jak ono brzmiało.
                – Nie szkodzi. Komuś chyba nie służą wczesne pobudki, dlatego przejdźmy do meritum  –  oznajmiła profesor rzeczowym tonem, na co trochę mi ulżyło  –  Rodzice panny Malfoy oczekują was w pokoju odpraw w Magicznej Lecznicy św. Ramony. Macie dostać się tam za pomocą sieci Fiuu. Chyba nie muszę was uczuć z niej korzystać?
                Zgodnie pokręciliśmy głowami.
                – Świetnie. W takim razie, może najpierw panna Malfoy  –  poinstruowała nas dyrektorka i wskazała na kominek po lewej stronie biurka.
                Podeszłam w tamtą stronę i ostrożnie uniosłam srebrną, ręcznie ozdabianą czarkę stojącą na brzegu kominka. Nasypałam na dłoń trochę srebrnoszarego proszku i weszłam do paleniska. Podniosłam rękę w górę.
                – Magiczna Lecznica świętej Ramony  –  powiedziałam starannym i spokojnym tonem, jednocześnie rzucając pył pod swoje nogi.
                Zaraz potem wokoło pojawiły się szmaragdowe płomienie, a w ostatniej sekundzie przed podróżą rzuciłam spojrzenie na staruszka na portrecie, który nadal pogodnie się do mnie uśmiechał.       Po chwili pojawiłam się w zupełnie innym, ale również nie znanym mi pomieszczeniu. Ściany miały przyjemny kolor jasnego beżu i pod każdą z nich stały dopasowane kanapy z mnóstwem poduszek. Gdzieniegdzie ustawiono także stoliki do kawy, a ten bardzo przytulny pokój oświetlały stylowe żyrandole. Całość zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie.
                Powoli wyszłam z kominka i zaklęciem usunęłam sadzę, która pobrudziła moją dotąd śnieżnobiałą koszule. Gdy chowałam różdżkę do rzeczywistości  przywołało mnie znajome odchrząknięcie. Rozejrzałam się po pokoju i o dziwo dopiero teraz ich zobaczyłam. Wysoka kobieta o gęstych, ciemnobrązowych, ładnie upiętych srebrną spinką włosach ubrana była w szary żakiet i czarną, ołówkową spódnicę. Astoria Malfoy, znana również jako moja mama. Obok niej stał nieco niższy (ale tylko przez wysokie koturny mamy) mężczyzna o platynowo-szarych oczach i bardzo jasnych włosach, które idealnie kontrastowały z ciemnoszarą marynarką i spodniami do kompletu. Draco Malfoy, mój tata. Oboje stali wpatrzeni we mnie, a towarzyszyła im elegancko ubrana, dosyć młoda brunetka o szarych oczach, zapewne pracownica owej placówki.
                – Cześć, mamo. Cześć, tato  –  przywitałam się.
                – Witaj, Kate. Dobrze cię widzieć  –  skłamała mama i objęła mnie, a zaraz później w jej ślady poszedł tata.
                Uśmiechałam się do nich serdecznie, ale nie zupełnie im nie wierzyłam. Nie chcieli, żebym tu przychodziła i to dało się wyczuć. Nie życzyli sobie mojej obecności, jednak ja nie zamierzałam odpuścić, a ich negatywne podejście i możliwość pokazania rodzicom jak wielki błąd popełnili próbując nas odseparować, tylko podsycało mój entuzjazm.
                Chwilę po mnie zjawił się Mike i gdy tylko on przywitał się z moim rodzicami, całą piątka przeszliśmy przez drzwi i ruszyliśmy korytarzami, cały czas prowadzeni przez szarooką pracownicę lecznicy.
                Prawdę mówiąc, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie szpital psychiatryczny. W moich przewidywaniach przedstawiał się jako duży, smutny budynek o śnieżnobiałych, przygnębiających pomieszczeniach i długich korytarzach z ogromną ilością zamkniętych drzwi. Tymczasem, to miejsce wydało mi się naprawdę przyjemne!
                Każdy korytarz budynku został urządzony tak, by prezentował zupełnie inną, ale zawsze bardzo łagodną, scenerię. Przykładowo, gdy opuściliśmy pokój z kominkiem wylądowaliśmy na rozległej, przepięknej łące. Niemal dosłownie. Pod nami rosła młoda, soczyście zielona trawa, a ściany pokrywała świeża, pistacjowa barwa, w niektórych miejscach przeplatająca się z tapetami przedstawiającym łąkę. Owe tapety nie były jednak zwyczajne, ponieważ wykonane zostały niezwykle detalicznie, a ponadto wszystko się na nich ruszało, dzięki czemu można było obserwować, jak trawa kołysała się na delikatnym wietrze, biedronka wygrzewała się na słońcu, a motyl przelatywał z kwiatka na kwiatek. W tle puszczono dźwięki, które faktycznie można usłyszeć na łąkach, co dawało efekt tego, że można było na chwilę faktycznie zapomnieć gdzie się obecnie znajduje.
                Przechodząc przez kolejne piętra trafialiśmy do lasu, w góry, nad jeziora, itd. a każde kolejne miejsce wydawało mi się coraz piękniejsze. Na każdym z nich znajdowały się oczywiście adekwatne dekoracje, ale też atrakcje dla pacjentów. Na przykład na łące znajdował się pokój zen, służący do ćwiczenia jogi, a z kolei idąc korytarzem górskich szczytów można było znaleźć się w pomieszczeniu, który przypominał olbrzymią salę gimnastyczną z ogromną ścianką wspinaczkową, kilkoma boiskami i mini siłownią. W lesie panowała atmosfera skupienia i nie trudno się domyślić, że to tu odbywały się lekcje dla nieletnich pacjentów, którzy nie wymagali kształcenia indywidualnego. Z kolei na piętrze przypominającym idealnie zadbany ogród, w powietrzu unosiła się woń pysznego jedzenia, co było oznaką zbliżającego się śniadania.
                Zanim dotarliśmy na odpowiedni korytarz mijaliśmy dziesiątki wyglądających na zadowolonych pacjentów, którzy swobodnie przechadzali się, rozmawiali, grali w szachy lub po prostu cieszyli się swoim towarzystwem. Miałam wrażenie, że nie znajduję się w żadnym psychiatryku, tylko supernowoczesnym hotelu, ośrodku wypoczynkowym, czy sanatorium. Wszyscy ci ludzie wyglądali na zadbanych, odprężonych i wypoczętych. Nie byli ubrani w jednakowe, szare kombinezony, w których ich sobie wyobrażałam, a w zwyczajne, codzienne ciuchy. Przez chwilę miałam chęć, by samej zostać tu na dłużej.
                W końcu dotarliśmy na piętro, na którym, według słów Cynthi Bennet, czyli pracownicy lecznicy, która została nam przydzielona, znajdował się pokój Score'a. Był to długi korytarz, którego motywem przewodnim ustanowiono plażę i ocean. Szliśmy po miękkim, jaśniusieńkim piasku, który o dziwo nie wsypywał się nam do butów. Tapety na ścianach przedstawiały rozległe, idealnie błękitne morze, którego spienione, niezbyt wysokie fale rytmicznie obmywały brzeg, przepięknie przy tym szumiąc. Co jakiś czas z głośników rozbrzmiewały skrzeki mew, które na chwilę pojawiały się na horyzoncie. W miejscach pozbawionych ruchomych teł, na pastelowej, niebieskiej farbie zawieszono koła ratunkowe, klimatyczne sznury i węzły, a także sieci rybackie. Zamiast ławek ustawiono drewniane leżaki z palemkami lub siedziska z łodzi.
                – To tutaj  –  oznajmiłam pani Bennet, gdy zatrzymaliśmy się przy drzwiach wykonanych z jasnej plecionki  –  Przypominam, że kolejni odwiedzający powinni wchodzić po kolei. Najpierw pierwsza osoba, potem dołączy do niej druga i tak dalej... To kto wchodzi jako pierwszy?  –  z ostatnim pytaniem zwróciła się do moich rodziców.
                – To może ja  –  odezwali się jednocześnie mama i tata.
                Nie mogłam powstrzymać cichego, ale pogardliwego parsknięcia śmiechem.
                – No to teraz ja załatwię popcorn, ty idź po colę i rozsiądźmy się wygodnie bo zaczyna się przedstawienie!  –  szepnęłam sarkastycznie do Mike'a.
                Chłopak nie odpowiedział, tylko, podobnie jak ja, czekał na rozwój wydarzeń. Miałam niemalże stuprocentową pewność, że zaraz zaczną się kłócić.
                – Wydaję mi się, że to ja powinnam wejść pierwsza, skarbie  –  stwierdziła mama, a jej ton wskazywał na to, że nie życzy sobie, by ktokolwiek dyskutował z nią na ten temat.
                – Kochanie, przecież rozmawialiśmy już na ten temat w domu i...  –  zaczął spokojnie tata, ale mama mu przerwała.
                – I co? Zadecydowałeś, że idziesz pierwszy...  –  wtrąciła mama, ale tym razem to tata jej przerwał.
                – Razem stwierdziliśmy, że ja będę lepszą osobą do przygotowania mojego syna...    
                – Naszego syna  –  poprawiła go natychmiast mama.
                – Naszego syna na spotkanie z gośćmi  –  dokończył tata.
                – Ha! A to niby dlaczego? To ja jestem jego matką!  –  oburzyła się mama.
                – A ja ojcem i co w związku z tym? Mam na niego lepszy wpływ  –  odparł ojciec, a jego ton nadal był niezwykle zimny i stanowczy,
                – Nie rozśmieszaj mnie!  –  prychnęła z pogardą mama.
                – Nie chcę mówić ,,a nie mówiłam'', ale... A nie mówiłam?  –  szepnęłam do Mike'a i dopiero teraz zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy.
                Mike'a tutaj nie było! Wykorzystał to, że zarówno ja, jak i pani Bennet byłyśmy pochłonięte kłótnią rodziców i nie zauważyłyśmy, że on właśnie wślizguję się do pokoju Score'a. Gdy jego stopa zniknęła za drzwiami, które bezszelestnie przymknął, wpadłam na pomysł, by podobnie jak on skorzystać z okazji. Zgięłam trochę sylwetkę i niezauważona przemknęłam obok rodziców. Dotarłam do drzwi i już je otwierałam, kiedy coś bardzo mocno je popchnęło i zatrzasnęły się z takim hukiem, że aż odskoczyłam z szoku i przerażenia.
                – A gdzie ty się wybierasz, młoda damo?  –  słowa mojego taty, który nadal trzymał dłoń na drzwiach były niczym płynny lód.
                – W to samo miejsce do którego właśnie wszedł Mike  –  prychnęłam do ojca patrząc na niego spode łba.
                Nie ukrywam, że widok moich zaaferowanych rodziców nerwowo rozglądających się po korytarzu sprawił, że byłam bardzo wdzięczna Mike'owi.
                – Wybaczy pan, ale przed dołączeniem kolejnego gościa musi minąć co najmniej piętnaście minut  –  powiedziała pani Bennet i zagrodziła tacie drogę, gdy ten chciał otworzyć drzwi.
                Mogłabym przysiąc, że zaraz potem kobieta puściła do mnie oko. Tata spojrzał na mnie z kamienną twarzą, choć znałam go zbyt długo, by nie wiedzieć, że jest bardzo rozeźlony. Uśmiechnęłam się do niego szyderczo i rozłożyłam ręce, co miało znaczyć tyle co ,,co zrobisz? nic nie zrobisz''. Tata odwrócił się do mamy i burknął do niej coś w stylu  ,,no i co żeś narobiła'', czym rozpoczął kolejną, piętnastominutową kłótnię.
                Tym razem ich jednak nie słuchałam siedziałam na drewnianym siedzisku rodem z prawdziwej, rybackiej łódki i wpatrywałam się tępo w falujące na przeciwległej ścianie morze. Fale oblewały brzeg, a ja rozmyślałam co właśnie dzieje się za ścianą. Zastanawiałam się, czy i jak bardzo zmienił się mój brat przez ostatnie dwa miesiące i jaki charakter ma trwająca rozmowa jego z Mike'iem. Czy Brown ma do Score'a pretensje i woli zachować dystans? A może cało czas się kłócą? Albo wbrew przeciwnie, żartują i śmieją się do łez. Niepewność była najgorsza.
                Pani Bennet co jakiś czas wchodziła do środka i sprawdzała czy wszystko w porządku, a ja, jako że oczywiście w hierarchii domowej jestem na szarym końcu, siedziałam, myślałam i czekałam przez prawię godzinę. Po tym czasie Cynthia, którą notabene już zdążyłam polubić, wyszła z pokoju i z promiennym uśmiechem na ustach oznajmiła, że nadeszła moja kolej. Wstając musiałam podeprzeć się ściany, bo całkiem zdrętwiały mi nogi. Zwyczajowo przygładziłam włosy, koszulę i spodnie i w myślach przywołałam najszczęśliwsze wspomnienie z dzieciństwa, jakie miałam w pamięci. Kiedy rozchodziło się po moim ciele czułam się, jakbym szykowała się do rzucenia zaklęcia patronusa, ale nic takiego nie zrobiłam, tylko postarałam się o szczery uśmiech. Gdy ten już zagościł na mojej twarzy byłam gotowa, więc podeszłam do drzwi.
                Kiedy pani Bennet otworzyła je przede mną, weszłam do ładnej, przestronnie urządzonej kawalerki. Miała ona na oko około 225 stóp kwadratowych, więc była stosunkowo niewielka, ale w niczym jej to nie przeszkadzało. Składała się z jednego, dużego pomieszczenia, które gdyby nie oddzielony od niego pokój, jak się domyślałam łazienka, byłoby idealnym kwadratem. W owym lokum, podobnie jak na korytarzu, przewarzały odcienie jasnego błękitu oraz bieli, z tą różnicą, że gdzieniegdzie występował także kolor beżowy. Z prawej strony znajdował się niewielki aneks kuchenny wykonany w jasnym drewnie. Na prawo ustawiony został czteroosobowy stolik jadalny, a obok niego stało biurko o pospolitym wyglądzie. W prawym rogu, dalej od drzwi zrobiono przytulny kącik imitujący salon, w którym zawarta była biblioteczka, stolik do kawy, dwa fotele i kanapa.
                Właśnie ta kanapa od początku przykuła moje spojrzenie. No... może nie tyle sama kanapa, co osoba, która na niej siedziała, tuż obok Mike'a. Miałam wrażenie, że był nieco wyższy niż ostatnio. Jego brodę pokrywał kilkudniowy zarost, a jasne włosy były dokładnie takie jak to pamiętałam. Ubrany był w śnieżnobiałą koszulkę, ciemne dżinsy i zwyczajne, czarne trampki. Zabawne było to, że jego ciuchy były męską i nieco luźniejszą kopią moich.
                Scorpius. Pewnie to głupie, ale wzruszyłam się na widok brata. Jednak tym, co w tamtej chwili było dla mnie najwspanialszym widokiem jaki mogłam sobie wyobrazić, to to, że się śmiał. Nie pamiętałam kiedy ostatnio widziałam Score'a uśmiechniętego, nie mówiąc już o szczerym śmiechu. Na początku roku szkolnego? W wakacje? Nijak nie mogłam sobie przypomnieć tego momentu, ale z całą pewnością było ta bardzo dawno.
                Niestety nie dane było mi cieszyć się tym widokiem przez nawet pół minuty, bo gdy tylko Score uświadomił sobie kto przed nim stoi, nieco spoważniał. Ja jednak cały czas się uśmiechałam.
                – Cześć, Score  –  powitałam go promiennie.
                Na dźwięk mojego głosu Scorem wstrząsnął jakiś dziwny dreszcz, po którym chłopak natychmiast się wyprostował. Zaczął nerwowo ruszać dłońmi, niekiedy zaciskając je na kolanach. Nie widziałam co powiedzieć. Byłam zdziwiona takim obrotem sprawy. Brat nadal mi nie odpowiadał.              – Co u ciebie?  –  zagadnęłam pogodnie, nie do końca wiedząc co robić.
                Chłopak zamknął oczy i widziałam, że się uspokaja. Gdy je otworzył zachowywał się już całkiem normalnie, ale ani razu na mnie nie spojrzał.
                – Cześć, Kate  –  odezwał się w końcu.
                Odetchnęłam z ulgą. Miałam poczucie, że chociaż jeden problem zniknął z moich barków. Wierzyłam, że teraz już pójdzie jak z płatka i wszystko będzie jak dawniej.
                – Jak się czujesz?  –  spytałam beztrosko podchodząc bliżej.
                – Nieźle  –  odparł Score obserwując ścianę.
                W powietrzu wisiała napięta atmosfera. Czułam, że coś... coś było nie tak. Po chwili milczenia Score coś szepnął do Mike'a.
                – Kate, chyba lepiej byłoby, gdybyś wyszła  –  oznajmił z goryczą Mike.
                – Słucham?!
                – Tak, chyba powinniśmy już wracać. Scorpius pewnie chciałby odpocząć, z resztą i tak zabraliśmy mu dużo czasu  –  poparł Mike'a tata.
                Oni siedzieli u niego godzinę, a ja mam wyjść po minucie?! Wymieniłam z nim dwa zdania! Nie ma mowy, żebym już wychodziła!
                – Kiedy wrócisz do szkoły?  –  kontynuowałam, nie zważając na to, że inni zbierali się do wyjścia.
                – Kate...  –  upomniała mnie mama.
                – Żyjesz tu jakoś?
                – Kate...  –  mruknął tata.
                – Odpowiesz w końcu?
                – Wyjdź  –  odpowiedział.
                Wpatrywał się w podłogę a jego głos był prawie tak stanowczy, jak taty. Zrobiło mi się niewyobrażalnie przykro. Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Odwróciłam głowę, bo już nie mogłam na niego patrzeć. Pech chciał, że przekręciłam głowę akurat w kierunku biurka, przy którym stał średniej wielkości kosz na śmieci, którego wcześniej nie zauważyłam. Śmietnik był po brzegi wypełniony identycznymi kopertami, które bez trudu rozpoznałam. Moje listy. Moje pieprzone siedemdziesiąt dziewięć listów, które wysyłałam mu codziennie przez ostatnie ponad dwa miesiące. Wszystkie były nietknięte. Nawet żadnego nie otworzył.
                Zdałam sobie sprawę, że to nie rodzice próbowali nas rozdzielić... To on tego chciał. Nie chciał mnie widzieć, nie chciał ze mną rozmawiać... Nie chciał mnie znać. Czułam się potwornie. Miałam ochotę krzyczeć, płakać i niszczyć wszystko wokoło. W oku zakręciła mi się łza, którą wytarłam jeszcze zanim pojawiła się na moim policzku.
                Spojrzałam na niego po raz ostatni, lecz on nadal patrzył się w ziemię, więc bez słowa wyszłam trzaskając drzwiami. Nie długo po moim wyjściu pojawili się rodzice, Mike oraz pani Bennet, a zaraz potem ruszyliśmy w stronę pokoju odpraw. Rodzice kilka razy próbowali przerwać milczenie. Mama zapytała jak mi idą przygotowania do SUMów, a tata był ciekawy jak sprawuje się nowa miotła, ale żadnemu z nich nie odpowiedziałam. Z trudem hamowałam płacz, więc o spokojnej, rodzinnej pogawędce nawet nie było mowy. Niekiedy odpowiadał za mnie Mike, ale mało mnie to obchodziło. Chciałam już tylko opuścić to koszmarne miejsce i znaleźć się w Hogwarcie, w domu.
                Gdy dotarliśmy nareszcie do kominka uścisnęłam się na pożegnanie z rodzicami, rzucając na odchodne zwykłe ,,cześć'', a gdy powiedziałam ,,dowidzenia'' pani Cynthi, poradziła mi, żebym się nie przejmowała. Nie zwlekając weszłam do paleniska, wzięłam od mamy trochę proszku Fiuu i po chwili byłam z powrotem w Hogwarcie. Gabinet był pusty, z czego się cieszyłam, bo uniknęłam pytań dyrektorki, więc wybiegłam z niego, zbiegłam po schodach, później korytarzem, znowu schody itd.
                W końcu znalazłam się w pokoju wspólnym. Bez chwili namysłu wbiegłam po schodach do dormitoriów chłopców, załomotałam drzwi, przy których widniał podpis ,,Potter Albus i Zabini Jacob'', a gdy tylko się otworzyły, rzuciłam się w ramiona Ala. Dłużej nie mogłam wytrzymać. Po moim policzku spłynęła jedna łza, a zaraz potem dołączyły do niej kolejne.

*


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wiem, znowu długo nic nie było, ale za to wrzucam wam piętnasto-stronowy rozdział :) Piszcie, czy wolicie rzadziej dłuższe rozdziały, czy częściej a krótsze :D  Dzięki!

12 komentarzy:

  1. Jest! Score! Jest Score! Moja radość jest ogromna! Jest Score.
    No ok. Jak mógł tak potraktować Kate? Żal mi dziewczyny.
    Jak Ty takie długie rozdziały piszesz?!
    Ps. Czy ta "Kocimiętka" to może przypadek? :""") czy cel zamierzony? :"")

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest! Komentarz! Jest komentarz! Moja radość jest ogromna! Jest komentarz, a myślałam, że już wszyscy o mnie zapomnieli ;) A tak całkiem serio, co do długości rozdziałów, to kiedy sama czytam jakieś fanfiki, to wolę czytać długie rozdziały, więc postanowiłam, że i tutaj będę wrzucać dłuższe, ponieważ wydaje mi się, że akcja jest bardziej wartka, historia ciekawsza, no i wszystko szybciej posuwa się do przodu :D
      Jeśli chodzi o ,,kocimiętkę", to po prostu myślałam nad tym, jakie hasło mogłaby wymyślić Minerwa i stwierdziłam, że skoro Dumbledore ustawiał nazwy ,,ludzkich słodyczy", to McGonagall mogłaby użyć ,,kociego słodycza" ^^
      Jeszcze raz dzięki za komentarz :D

      Usuń
    2. Dziękuję za odpowiedź!
      A Kocimiętka skojarzyła mi się ze wspaniałym lektorem z jedynki :""")

      Usuń
    3. Mogę wiedzieć, co ma lektor z jedynki do kocimiętki? xDDD Teraz to mnie serio zaciekawiłaś :P

      Usuń
    4. Nie znam nazwiska:""")
      Tylko tłumaczył "Kotnę" zbyt dosłownie.

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ostatnio bardzo często używam łacińskich zwrotów i fajnie, że to zauważyłaś ^^ Wezmę pod uwagę twoją opinię na temat długości :D Dzięki za komentarz i również pozdrawiam ;)

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Jak już kiedyś wspomniałam - wolę nie zapowiadać :)

      Usuń
  3. Wybacz, że tak późno komentuję, ale mój internet wysiadł :( Rozdział jak zawsze wspaniały :) Ciekawa jestem, co będzie dalej ;) Pozdrawiam i życzę dużo weny :)

    OdpowiedzUsuń