– I wy
chcecie mi powiedzieć, że to zadziała?!
– niedowierzałam. Już dawno nie
słyszałam czegoś równie bezsensownego.
Na
chwilę zapadła cisza.
–
Musi –
odezwała się w końcu Ellie, choć widać było, że sama nie jest do końca
przekonana.
– Nie
musi w to uwierzyć, tylko zobaczyć. W razie czego będziemy improwizować –
dodał Ryan.
–
Zdajesz sobie sprawę, że nie będzie drugiej szansy? –
zadałam kolejne pytanie skierowane do Ryana, na co chłopak, ku mojemu
zdziwieniu, wybuchnął śmiechem.
– Zaraz wszyscy dostaniemy
zmarszczek od tej całej powagi! Musimy wyluzować! –
wyjaśnił blondyn i wyciągnął jedną rękę w moją stronę, a drugą w kierunku
Ellie –
Czy moje drogie Mesdemoiselles zgodzą się towarzyszyć mi w drodze na
kolację, która nieubłaganie zbliża się do końca? –
zapytał zabawnie kładąc nacisk na ostatnią sylabę tak, żeby wydawało się
że mówi z francuskim akcentem.
Obie
zachichotałyśmy i podałyśmy dłonie chłopakowi. Gdy całą trójką przekroczyliśmy
próg Wielkiej Sali rozstaliśmy się i Ryan poszedł do stołu Gryfonów, a my
Ślizgonów, jednak wcześniej ustaliliśmy, że za pół godziny widzimy się w
bibliotece, żeby omówić szczegóły naszej akcji, której datę przewidywaliśmy na
jutrzejsze popołudnie.
Na
kolację zdecydowałam się zjeść kilka kromek tureckiego pieczywa obficie
posmarowanych dżemem morelowym. Ellie skończyła swoją niskokaloryczną sałatkę
dużo szybciej ode mnie i choć początkowo deklarowała się, że na mnie zaczeka i
razem pójdziemy na miejsce spotkania, to ostatecznie skończyło się na tym, że
zdecydowała się pójść sama, żeby, jak to ładnie ujęła ,,lepiej się przygotować''. Słysząc to od
Ellie, nie trudno było sie domyślić, że to ,,lepiej się przygotować'' dotyczy
jedynie pomalowania paznokci, bądź poprawienia makijażu, a nie kolejnego
przemyślenia naszej strategii.
Wreszcie
skończyłam posiłek i w pośpiechu opuściłam Wielką Salę. Co prawda, zostało mi
jeszcze jakieś dziesięć minut, ale zawsze wolałam przyjść za wcześnie i chwilę
poczekać, bo lubiłam mieć pewność, że się nie spóźnię.
Właśnie
pokonywałam schody prowadzące z Sali Wejściowej na pierwsze piętro, gdy
usłyszałam, że ktoś mnie woła. Odwróciłam się i zobaczyłam, że spokojnym
krokiem schody pokonuje Jake.
– Hej,
Jake! –
przywitałam się, choć mimo tego, że go bardzo lubię, wolałabym, żeby
mnie teraz nie zatrzymywał.
– Hej,
Kate! –
odpowiedział mi z uśmiechem brunet
– Masz chwilę na spacer z
przyjacielem?
–
Właściwie to... – zaczęłam, ale nie dane zostało mi dokończyć.
– No
proszę, potrzebuję tylko paru chwil, a dziś taka ładna pogoda – poprosił
z błagalnym wzrokiem.
– No...
Dobrze, ale tylko chwilę – zgodziłam się wbrew sobie i oboje zeszliśmy z
powrotem do Sali Wejściowej, a potem na zewnątrz.
Początkowo
naprawdę nie miałam ochoty na spacer. Nie chciałam się spóźnić na spotkanie w
tak ważnej dla mnie sprawie. Jednak kiedy zobaczyłam jak słońce powoli zachodzi
ponad wierzchołkami drzew, a chłodny, przyjemny wiatr rozwiał moje włosy,
poczułam, że właśnie tego ostatnimi czasy mi brakowało. Nie było jakoś
strasznie zimno, co dziwne, bo w drugiej połowie lutego wieczory zazwyczaj są
lodowate.
– Obiło
mi się o uszy, że odwiedziłaś Lupina w skrzydle
– zagadnął Jake, gdy oddaliliśmy
się trochę od szkoły.
To
prawda. Niecały tydzień po meczu zdecydowałam się zakończyć spór mój oraz
Teddy'ego i pewnego dnia, od razu po lekcjach wybrałam się do skrzydła
szpitalnego. Liczyłam, że nie spotkam tam jej,
jednak przekonałam się jak bardzo jałowe były moje nadzieje, gdy tylko dotarłam
na miejsce. Teddy leżał na jednym z łóżek i z uśmiechem na ustach wpatrywał się
w tą samą osobę, która przykuła moją uwagę. Przy jego łóżku siedziała
prześliczna blondynka o cudownych falowanych włosach. Była niesamowicie drobna,
choć wysoka i dosyć zgrabna, a z jej pudroworóżowymi ustami idealnie
kontrastował szereg śnieżnobiałych zębów. Początkowo żadne z nich nie zauważyło
mojej obecności, ponieważ dziewczyna zawzięcie skrobała coś na pergaminie, a
chłopak nie przestawał się w nią wpatrywać. Gdy podeszłam bliżej, oboje
jednocześnie zwrócili wzrok w moją stronę. Bystre spojrzenie jasnoniebieskich
oczu Victorii Weasley przeszyło mnie na wylot. Z trudem przełknęłam ogromną
gulę, która z niewiadomego źródła znalazła się w moim gardle. Beztroski uśmiech
zniknął z twarzy dziewczyny, a zamiast tego Victoria mocno zacisnęła szczęki.
Teddy nadal wyglądał pogodnie, choć ciężko mi było znieść jego badawcze
spojrzenie. Cała nasza trójka wyczuła wiszące w powietrzu napięcie.
– Co ty
tu robisz?! – wysyczała dziewczyna niemal nie otwierając
ust.
Czułam
się, jakbym nagle straciła mowę. Nie przypominam sobie sytuacji w której nie
wiedziałabym co powiedzieć, jednak wtedy tak właśnie się stało . Zdałam sobie
sprawę, że błagalne spojrzenie które posłałam Teddy'emu było moją ostatnią
deską ratunku.
–
Mogłabyś zostawić nas samych, Vicki? – najwyraźniej Teddy
postanowił jednak uratować mnie z opresji.
Victorie
rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie, pocałowała przelotnie Krukona, a następnie
dumnie ruszyła w stronę drzwi, po chwili zamykając je za sobą i nie robiąc przy
tym najmniejszego hałasu. Nastała głucha cisza, którą dopiero po chwili
przerwał Teddy.
–
Przyszłaś przeprosić?
–
Przyszłam wybaczyć.
O dziwo
nagle wróciła mi mowa. Teddy jeszcze przez chwilę patrzył się na mnie badawczo,
aż w końcu po wyrazie twarzy wywnioskowałam, że się trochę rozluźnił.
– Też
ciekawie. Usiądziesz? – zaproponował chłopak wskazując gestem
stołek po przeciwnej stronie łóżka, do tej przy której siedziała Victorie.
Zajęłam
owe miejsce, a chłopak podniósł się wyżej na łokciach i poprawił poduszkę.
Dopiero teraz zauważyłam złamaną prawą rękę, a z pod kołdry wychylał się
kawałek gipsu w okolicy lewej nogi. Teddy najwyraźniej zobaczył co przykuło
moja uwagę i od razu się do tego odniósł.
–
Złamana w trzech miejscach – oznajmił wskazując górną kończynę
– Z nią trochę gorzej – dodał, tym razem odsłaniając nogę
– Pomfrey mówi, że ten mój piszczel złamany z przemieszczaniem to
nic przy jakichś tam dwóch uszkodzonych chrząstkach w stopie i jednej, małej
kosteczce.
– Nie
mam wyrzutów sumienia – oznajmiłam chłodno.
– Kogo
próbujesz oszukać? Mnie czy siebie? Masz je, tak jak ja je miałem kiedy
nieświadomie zraniłem ciebie. Przez cały czas plułem sobie w brodę, za to że
zepsułem coś, co mogło być piękną i długą przyjaźnią. Aż do teraz. Jesteśmy
kwita.
Niesamowite,
że tak idealnie to podsumował. Miał rację, ani na chwilę nie opuściło mnie
uczucie, że wtedy na meczu, postąpiłam niewłaściwie. Miał rację, kiedyś
wszystko zepsuł. Miał rację w każdym słowie, a szczególnie w ostatnim zdaniu.
–
Jesteśmy kwita – potwierdziłam.
Teddy
uśmiechnął się do mnie promiennie, a ja odwdzięczyłam się tym samym. Po chwili
rozłożył ręce, na znak, żebym się do niego przytuliła, więc stwierdziłam, że w
sumie, czemu nie? Podeszłam bliżej i objęłam go, a wtedy chłopak głośno jęknął z
bólu. Natychmiast odskoczyłam od Krukona i zobaczyłam, że Teddy leży na boku,
tyłem do mnie i kurczowo trzyma się za złamaną rękę. Przeraziłam się, że przez
ten pozornie niewinny gest coś mu uszkodziłam. Po chwili chłopak zaczął się
spazmatycznie trząść jakby szlochał, więc zbliżyłam się do łóżka.
–
Teddy? –
odezwałam się cicho i położyłam dłoń na jego prawym ramieniu, by
przewrócić go w swoją stronę i... zobaczyłam roześmianą twarz Krukona.
– Ty...
Ty kretynie! Jak mogłeś?! – nakrzyczałam na niego, zdając sobie sprawę,
że sobie ze mnie zażartował.
Chłopak
wręcz wył ze śmiechu, a i ja nie mogłam się powstrzymać i po chwili sama do
niego przyłączyłam. Kiedy próbował się opanować zaczęłam go łaskotać pod
żebrami, czym doprowadziłam do tego, żeby przez łzy uciechy błagał żebym
przestała.
Przez
następną godzinę wspólnie żartowaliśmy i śmialiśmy się, dopóki nie wróciła
Victorie wraz z panią Pomfrey i nie wygoniły mnie używając argumentu, że chory
musi odpoczywać.
–
Kate? –
ze wspomnień wyrwał mnie głos Jake'a.
– Co?
A, tak. Mieliśmy z Teddym jedną sprawę do wyjaśnienia, ale już wszystko
okey –
zapewniłam go.
– Miał
do ciebie pretensje? – chciał wiedzieć chłopak.
– Nie.
Właściwie, to można powiedzieć, że był mi wdzięczny –
odpowiedziałam, w gruncie rzeczy nie do końca mijając się z prawdą.
–
Wdzięczny? Za to, że skutecznie unieruchomiłaś go na trzy tygodnie? –
niedowierzał Ślizgon.
–
Dzięki temu nawiązała się pomiędzy nami nić porozumienia –
wyjaśniłam, nie chcąc by brunet wciąż drążył ten temat.
–
Yhm... A co u Jamesa? On, zdaje się, chodzi teraz z jedną z bliźniaczek Walker,
chyba Emily – zainteresował się Jake.
– Na to
wygląda – oznajmiłam frywolnie, udając, że obchodzi
mnie to tyle co nic – Ale do czego zmierzasz?
– A
nic, tak tylko... – chłopak przez chwilę się wahał, a zaraz potem
powiedział na jednym wdechu jakieś zdanie w takim tempie, że absolutnie nic nie
zrozumiałam.
–
Yyyy.... Mógłbyś powtórzyć? – poprosiłam.
Ślizgon
głęboko odetchnął, po czym zaczął bardzo powoli tłumaczyć.
–
Chodzi o to, że od ostatniego meczu zupełnie mi nie idzie quidditch. Nie dość,
że Brown ograniczył ilość treningów do jednego w tygodniu, to jeszcze totalnie
na każdym nawalam i boję się, że na tym majowym meczu dam ciała i
przegramy – wyznał Jake.
–
Żartujesz? Przecież tylko dzięki tobie i Meg ostatnio wygraliśmy! Zresztą,
nawet gdybyś nawalił, choć pamiętaj, że wciąż masz kilka miesięcy do ćwiczeń,
to przecież nie jesteś sam w drużynie. Przecież mi ostatnio nie poszło, a mimo
to wygraliśmy! – błyskawicznie starałam się go pocieszyć.
Chłopak
westchnął i spojrzał smutno na boisko, obok którego właśnie przechodziliśmy.
– Może
mogłabyś chwilę ze mną polatać? Oceniłabyś jak bardzo tragiczny jest aktualnie
mój poziom i ewentualnie coś byś mi doradziła?
– zaproponował brunet nie
odrywając wzroku od stadionu.
– Po
pierwsze, mi też nie idzie najlepiej, więc nie czuję się odpowiednią osobą do
dawania dobrych rad. Po drugie, jeżeli chcesz po prostu razem po latać, to
możemy, ale kiedy indziej, bo chyba nie masz przy sobie naszych mioteł, ani
stroi, nie? – odparłam.
–
Weźmiemy jakieś ze składziku. No dalej, Kate, nie daj się prosić –
ciągnął chłopak wbijając we mnie swoje najbardziej urocze ze spojrzeń.
Spojrzałam
na Hogwart. W szkolnej bibliotece czekali na mnie Ryan i Ellie, a ja byłam już
grubo spóźniona. Choć z drugiej strony, bardzo nie chciałam zrobić Jake'owi przykrości.
Nie miałam wyjścia, musiałam się zgodzić. Pewnie i tak Ellie i Ryan zajęli się
swoimi sprawami widząc, że mnie nie ma.
– Niech
ci będzie – odparłam z uśmiechem, a gdy ten pojawił się
też na twarzy mojego towarzysza, zaczęliśmy ścigać się do szatni.
Ze
składziku wyjęliśmy jakieś stare Komety Siódemki oraz sflaczałego kafla i
chwilę później wspólnie szybowaliśmy w powietrzu. Było już prawie ciemno, ale
na szczęście stadion był dosyć dobrze oświetlony. Poprosiłam Jake'a, żeby
zrobił parę zwodów i uników, a następnie do niego dołączyłam, ponieważ sama
musiałam przyzwyczaić się do miotły dużo gorszej od mojego Pioruna.
Podawaliśmy
sobie kafla oraz robiliśmy beczki i ósemki, świetnie się przy tym bawiąc,
dopóki nie zdaliśmy sobie sprawy, że wokoło zrobiło się całkowicie ciemno, a
jedynym jasnym punktem był zamek i zdobiące niebo migoczące gwiazdy.
Wylądowaliśmy pobudzeni pozytywną energią i kontynuowaliśmy żywą rozmowę.
– Ty
mnie coś okłamałeś... Przecież idzie ci doskonale! –
entuzjazmowałam się.
– Ja
naprawę nie wiem co się dzieję... Po prostu gdy latam z tobą wszystko jest
takie... proste i cudowne! – odparł wesoło chłopak –
Ja...
Nie
byłam pewna co się stało. W jednej chwili razem się śmialiśmy i wesoło
rozmawialiśmy, a w drugiej... on mnie całował. Nie mogłam się skupić na
szczegółach, byłam po prostu zbyt oszołomiona. Dlaczego to zrobił?!
–
Co.... –
gdy mnie puścił ledwie zdążyłam wykrzesać z siebie to jedno słowo.
–
Zakochałem się w tobie, Kate. Kiedy przyszliśmy do Hogwartu, byłaś dla mnie
najlepszą przyjaciółką, ale z upływem czasu... Z każdym rokiem stajesz się
coraz piękniejsza. Z każdym rokiem coraz bardziej podoba mi się twój charakter,
dystans i poczucie humoru. Z każdym rokiem coraz bardziej cię kocham, Kate.
Cieszę się każdym twoim uśmiechem. Każda chwila spędzona z tobą jest dla mnie
największym szczęściem jakie mnie spotkało. Ja... Nie mogę już dłużej
wytrzymać. Kocham cię i nie wyobrażam sobie swojego życia, gdyby nie było w nim
tego najjaśniejszego punktu - ciebie.
Jego
słowa zawisły w powietrzu. To nie mogło do mnie dotrzeć. Liczyłam, że zaraz
wybuchnie śmiechem i powie, że to żart, ale nic takiego nie nastąpiło. Mówił
serio.
– Ja...
Jake... Ja... – jąkałam się, po raz pierwszy od niepamiętnych
czasów –
Jesteś moim przyjacielem, Jake... Najlepszym przyjacielem... Ale ja
nie... nie wiedziałam... Ja...
Nie
mogłam zebrać myśli. Mój mózg działał jakby na zwolnionych obrotach. Jak ja
mogłam tego nie zauważyć, skoro to trwało już tak długo? To... To nie ma
sensu... On nie mógł... Nie miał prawa...
–
Spokojnie, Kate. Ja wiem, że to może być dla ciebie szok, ale dam ci czas...
Damy sobie czas – obiecał promieniejąc szczęściem i jedną ręką
łapiąc delikatnie moją dłoń, a drugą gładząc moje ramię.
– Nie,
Jake. Ja też nie wyobrażam sobie życia bez naszej przyjaźni, ale... Jesteś moim
przyjacielem... Najlepszym przyjacielem, Jake... Nie chcę tego stracić, a to...
to może zepsuć wszystko, a ja nie chce...
– nie panowałam nad sobą, a do
oczu napłynęły mi łzy, których powodu nie potrafiłam zrozumieć.
–
Spokojnie, Kate. Teraz jesteś w szoku, masz w sobie za dużo emocji. Wróćmy do
zamku, prześpisz się i ochłoniesz, a jutro porozmawiamy, dobrze? –
zaproponował łagodnie chłopak, którego duże oczy przepięknie szkliły się
w ciemności.
Jak
miałam mu powiedzieć, że moje serce należy do kogoś innego? Emocje rozsadzały
mnie od środka, aż w końcu... wybuchłam.
– Nie!
Jake, ja nie ochłonę! Nie... – zaczęłam, ale mi Ślizgon mi przerwał.
–
Ciii... Spokojnie... – uciszał mnie, próbując mnie objąć. Gdy tylko
to zrobił, z impetem go odepchnęłam.
– Nie,
Jake! Nie kocham cię! Jesteś tylko moim najlepszym przyjacielem! Co ja gadam,
AŻ najlepszym przyjacielem! Nie pozwolę ci tego zepsuć! –
krzyknęłam na niego, a choć oczy mi się szkliły, to nie wypłynęły z nich
łzy.
Jake'a
dosłownie zamurowało. Stanął jak wryty i patrzył na mnie, a ja nie potrafiłam
znieść jego wzroku, bo wiedziałam, że właśnie złamałam mu serce. Nie miałam na
sobą kontroli. Puściłam miotłę i pędem stamtąd uciekłam.
Ocknęłam
się dopiero przed wejściem do szkoły. Ręce miałam zdrętwiałe z zimna, a nogi
obolałe od biegu. Oparłam się o ścianę i osunęłam na zimny schodek. Aż ze mnie
kipiało z emocji. Zaczęłam wszystko analizować, licząc, że choć trochę mi to
pomoże. Jake Zabini się we mnie zakochał. Jake Zabini się we mnie zakochał.
Dlaczego ta informacja nie mogła do mnie dotrzeć?! Jake Zabini się we mnie
zakochał. Jake Zabini, ten sam Jake Zabini z którym bawiłam się jako dziecko,
się we mnie zakochał. Mój mózg jakby powoli zaczynał z powrotem pracować. Jake
Zabini, jedyna osoba, którą przed Hogwartem mogłam spokojnie uznać za przyjaciela,
się we mnie zakochał. W miarę, jak ta informacja zaczęła docierać do mojego
mózgu, narastała we mnie niewyobrażalna złość na samą siebie. Jak mogłam
pozwolić, żeby on się we mnie zakochał? Może to moja wina? Może nieświadomie
wysyłałam mu jakieś błędne sygnały? Bzdura. Nie miał żadnego powodu, żeby się
we mnie zakochać. Charakter mam koszmarny, a moim zdaniem, urodą też nie
grzeszę. Ba! Nie miał prawa się we mnie zakochać! Tak samo jak ja nie miałam
prawa się na niego wydrzeć w tak delikatnej sprawie... Powinnam ochłonąć, a
potem spokojnie mu wytłumaczyć, że nic z tego nie będzie. Ehhh...
Co ja najlepszego zrobiłam...
Jeszcze
chwilę siedziałam na schodach, a gdy nareszcie się opanowałam, zaczęłam się
zastanawiać, gdzie powinnam teraz pójść. Byłam dumna, że pomimo tylu emocji
udało mi się zachować zimną krew (a przynajmniej nie wybuchnąć płaczem), ale
wiedziałam, że jeżeli wrócę do dormitorium, to na pewno kilka łez wydostanie
się z moich oczu, a wtedy z kolei dziewczyny zaczną zadawać pytania i całkiem
się rozkleję. Miałam iść pod drzewo? Było tak ciemno, że po drodze bym się
zabiła. Zresztą, chyba siedząc samotnie w okolicy Zakazanego Lasu i to jeszcze
w nocy, nie czułabym się bezpiecznie. Ale zaraz, zaraz... Biblioteka! Przecież
od kilku godzin czekali tam na mnie Ellie i Ryan! A nawet jeśli nie czekali, to
w zasadzie i tak nie mam lepszego pomysłu.
Podniosłam
się i przeciągnęłam, a następnie spokojnym tempem ruszyłam tam, gdzie
postanowiłam. Gdy dotarłam do biblioteki zdałam sobie sprawę, że musi być już
naprawdę późno, bo siedziała tam tylko jedna osoba. Mimo to, jak zwykle
skierowałam się w stronę wnęki, w której zwykle przesiadujemy. Gdy tylko
znalazłam się pomiędzy regałami i już miałam odsunąć jedno z krzeseł, ni stąd
ni zowąd ujrzałam po drugiej stronie stołu całującą się parę. Zaskoczyli mnie
tak, że aż odskoczyłam. Minęło jakieś dziesięć sekund zanim dotarło do mnie, że
owa para to nie kto inny jak Ryan i Ellie.
– Nie
przeszkadzam? Może dać wam jeszcze chwilę?
– przerwałam im, na co oni nieśpiesznie
się od siebie oddalili.
–
Myśleliśmy, że pewna spóźnialska diva, która notabene jest straszną hipokrytką,
bo sama ostatnio mi prawiła kazanie na temat punktualności, już się nie zjawi,
więc... – zaczął kąśliwie Ryan.
–
Musieliśmy sami znaleźć sobie zajęcie
– dokończyła za niego z szerokim
uśmiechem Ellie.
–
Wybaczcie, ale nie co dzień owa diva słyszy od swojego najlepszego przyjaciela,
że się w niej zakochał – odcięłam się bez chwili pomyślunku. Nie
wierzę. Czy ja naprawdę właśnie z tego zażartowałam?
Miny
obojga natychmiast spoważniały.
– No
nie mów... – odezwał się Ryan.
– W
życiu bym nie pomyślała... – kontynuowała Ellie.
– Że
Albus...
–
Mógłby ci to...
–
Powiedzieć... – skończyli razem, a po chwili ciszy wybuchli
głośnym śmiechem.
– Tak,
tak. To takie zabawne... – wywróciłam oczami.
Usiadłam
na krześle, oparłam łokieć na stole i podpierając brodę dłonią czekałam aż
skończą się głupio cieszyć. Nie było mi wcale do śmiechu.
–
Możecie już przestać? – próbowałam ich przekrzyczeć –
Moglibyście się wtedy dowiedzieć ciekawych rzeczy... Na przykład tego,
że to nie Al przed chwilą wyznał mi miłość.
Ten
argument najwyraźniej ich przekonał, bo przestali i choć nadal byli cali
czerwoni od śmiechu, to wyglądali na realnie zaskoczonych.
– Że
co? –
Ryan wydawał się zaraz udusić.
–
Jake... – szepnęła pod nosem Ellie.
Potaknęłam
ruchem głowy.
–
Chwila... Czyli ty nie wiedziałaś?
– blondynka się zdziwiła.
– A ty tak? – ja
też się zdziwiłam.
– No a
nie? Wszyscy wiedzieliśmy - Al, Julie, Alice... Ty naprawdę nie zauważyłaś, że
od ponad trzech lat chłopak świata poza tobą nie widzi? –
widziałam, że dziewczyna ponownie jest bliska śmiechu.
– Błagam,
powiedz, że żartujesz... – po raz kolejny tego wieczora nie mogłam
uwierzyć w to co słyszę.
– Ryan,
muszę cię zmartwić – Ellie zwróciła się do Ryana.
– Tak,
kochanie? – udawał zatroskanego chłopak.
–
Wygląda na to, że nasza wspólniczka... jest niepełnosprawna umysłowo –
oznajmiła ze smutkiem dziewczyna.
–
Ohh... Tak mi przykro... – tym razem blondyn zwrócił się do mnie – Nie
martw się... Damy radę... Pomożemy ci... .
– Czy
istnieje coś, z czego nie potraficie żartować?
– syknęłam. Byłam pewna, że
jeżeli oni zaraz nie przestaną to wyjdę z siebie i stanę obok.
–
Obawiam się, że nie – jeszcze bardziej spochmurniał Ryan.
– Nie
martw się, kochanie. Może po wieloletnich praktykach u profesor
Kate-zawsze-nie-wzruszonej kiedyś nam się uda zachować powagę –
pocieszała go Ellie.
– Wam
nie potrzebne są praktyki. Wam potrzebny jest lekarz. Jesteście chorzy! –
oznajmiłam całkowicie poważnie.
–
Niezła próba, pani profesor, ale niestety pani nie zgadła. My jesteśmy
popieprzeni! – wykrzyknął Ryan i oboje ryknęli śmiechem.
Gdy
oboje tarzali się po podłodze, wyli i dusili się, miałam wrażenie, że naprawdę
znajduję się w ośrodku dla ułomnych, a otaczają mnie wyjątkowo ciężkie
przypadki. Chociaż... Nie, to nie najlepsze porównanie... Czułam się, jakby ta
dwójka zamieniła się na mózgi z wiewiórkami.
–
Błagam... Przestańcie kończyć za siebie zdania... To jest takie ohydnie
przesłodzone – próbowałam przemówić do ich pustych łbów, gdy
wydawali się choć trochę spokojniejsi... A przynajmniej nie przypominali
szympansów w zoo.
– Ellie
skarbie, czy wiesz może... – znowu zaczął Ryan.
– O co jej chodzi? –
dokończyła Ellie.
– No
właśnie nie mam...
–
Zielonego pojęcia.
Nim tym
razem zdążyli wybuchnąć śmiechem, wyciągnęłam różdżkę i skierowałam ją w ich
stronę, a następnie wykrzyknęłam ,,Slicencio!''. Co prawda oboje już zwalili
się z krzeseł, ale gdy tylko zauważyli, że z ich ust nie może wydobyć się żaden
dźwięk, spojrzeli po sobie, a potem przenieśli pytający, a zarazem
oskarżycielski wzrok na mnie. Triumfowałam i nie mogłam wytrzymać, żeby samej
się nie zaśmiać.
–
Merlinie, widzisz i nie grzmisz... No dobra, gołąbeczki. Cieszę się, że macie
wspaniałe humory, ale chciałam wam tylko przypomnieć, że jutro mamy ważną
sprawę do załatwienia i dobrze by było po raz ostatni ją dzisiaj obgadać –
poinformowałam obojga, zdejmując zaklęcie.
Ryan i
Ellie z powrotem zajęli miejsca i ponownie przedyskutowaliśmy nasz plan,
co zajęło nam raptem około piętnastu
minut. Po tym czasie powiedziałam tej denerwującej, ale pomocnej parze dobranoc
i postanowiłam udać się do dormitorium. Chciałam zabrać Ellie ze sobą, ale ta
nalegała, że potrzebuje jeszcze kilku minut, więc poszłam sama.
Gdy już
wychodziłam z biblioteki, która była całkowicie pusta, pomijając panią Pince
układającą książki na półkach oraz Ryana i Ellie (ale oni się nie liczą, bo
siedzą w końcu pod osłoną zaklęć) wpadłam na ostatnią osobę, którą spodziewałam
się teraz zobaczyć. W sumie, to nie spodziewałam się teraz nikogo zobaczyć, ale
nie mniej jednak widok Alice o tej porze na korytarzu niezmiernie mnie zaskoczył.
– Co ty
tu robisz? – zdziwiłam się, masując obolałe czoło, którym
się z nią zderzyłam.
–
Szukam cię – oznajmiła zwięźle – Mam
coś dla ciebie od Mike'a. Właściwie on dostał to na śniadaniu i nie byliśmy
pewni czy ci go dawać, ale zdecydowaliśmy, że gdybyśmy tego nie zrobili, to
byłoby nie w porządku.
Alice
wyciągnęła z torby kopertę i podała mi ją. Popatrzyłam na przyjaciółkę ze
zdziwieniem, ale przyjęłam podarunek i otworzyłam. W środku znajdowała się
malutka rolka pergaminu, na której widniał dosyć krótki list. Ale było w nim
coś dziwnego, co od razu zauważyłam... To charakter pisma mojej mamy! Nie miałam
pojęcia, dlaczego rodzice mieliby pisać do Mike'a, więc od razu zagłębiłam się
w treść listu.
Drogi Michealu Brown!
Piszemy do Ciebie w sprawie
Scorpiusa. Zapewne dziwi Cię ten fakt, zwłaszcza, że pomimo wieloletniej
przyjaźni Twojej i naszego syna, chyba nie zdarzyło nam się kontaktować równie
bezpośrednio.
Przechodząc do sedna, chcemy Cię
poinformować, że Scorpius jest już na ostatnim etapie jego kuracji, a jego
lekarz prowadzący polecił nam, abyśmy umożliwili mu kontakt z kimś, kogo zna.
Ty jako pierwszy nasunąłeś nam się na myśl, więc jeżeli się zgodzisz, to jutro
o 6.30 powinieneś zjawić się w gabinecie dyrektora. Stamtąd, za pośrednictwem
sieci Fiuu, udasz się do Magicznej Lecznicy św. Ramony, gdzie będziemy na
ciebie czekać i zaprowadzimy Cię do twojego przyjaciela. Głęboko wierzymy, że
zgodzisz się pomóc naszemu synowi, chociażby z uwagi na to, ile razem przeszliście.
Jeżeli moglibyśmy Cię prosić o jedną
drobnostkę, to dobrze by było, gdybyś nie mówił naszej córce ani o tym liście,
ani o twojej wycieczce. To dla jej dobra. To dla dobra ich obojga.
Łączymy wyrazy szacunku,
Draco i Astoria Malfoyowie
Musiałam
kilka razy przeczytać treść listu, żeby jego sens do mnie doszedł. Po szóstej
próbie nie miałam już złudzeń. Ze Scorem od dawna był już kontakt, a rodzice to
przede mną zatajali. Mało tego, dalej to robią! Nie mogłam w to uwierzyć. Nie
mogłam uwierzyć, że rodzice chcą odseparować mnie od brata. Przecież to niemożliwe,
żeby po prawie trzech miesiącach nadal było z nim tak źle!
– Po co
mi to przyniosłaś? – zapytałam, a w moim głosie dało się wyczuć
ogromną złość.
–
Zgodnie z Mike'iem uznaliśmy, że to co robią twoi rodzice jest nie fair, a my
chcemy być w porządku i naszym zdaniem powinnaś wiedzieć –
odparła dziewczyna troskliwie.
–
Dziękuję, ale w tej sytuacji chyba nic nie da się zrobić. Moi rodzice jak
zwykle zadecydowali za nas wszystkich. Mam jedną prośbę. Kiedy Mike będzie u
Score'a, niech zapyta go... Czy przeczytał chociaż jeden z siedemdziesięciu
dziewięciu listów jakie mu wysłałam?
– poprosiłam znów niezbyt
grzecznym tonem.
Ominęłam
Alice i chciałam jak najszybciej stamtąd odejść, ale dziewczyna złapała mnie za
nadgarstek i przytuliła.
–
Przepraszam – odezwałam się, również ją ściskając i
jednocześnie hamując łzy. Jak na jeden dzień, to było dla mnie stanowczo za
dużo emocji.
– Sama
go zapytasz. Mike chce cię zabrać ze sobą
– oznajmiła łagodnie brunetka.
– Jak
to? To nie jest dobry pomysł, żeby sprzeciwiał się moim rodzicom. Szczególnie,
że to jest ich ,,pierwszy kontakt''...
– zaniepokoiłam się.
–
Powiedział, że nic go to nie obchodzi i idzie z tobą lub wcale –
powiedziała dziewczyna tłumiąc śmiech.
Choć
oczy nadal miałam szklane, to uśmiechnęłam się od ucha do ucha.
– To
jak? Wracamy do dormitorium? – zaproponowała wesoło Alice.
W
pierwszej chwili miałam od razu przytknąć, ale potem przypomniałam sobie o
moich wcześniejszych, jutrzejszych planach.
–
Właściwie to mam jeszcze coś do załatwienia...
– próbowałam się wymigać.
– Nie
ma problemu. Właściwie to i tak miałam poszukać Ellie. Przepadła jak kamień w
wodę, a od prawie godziny wszystkie powinnyśmy być w dormitorium –
stwierdziła brunetka i już miała odchodzić, ale ją zatrzymałam.
– Nie
musisz jej szukać, wiem gdzie jest. Obie zaraz przyjdziemy –
oświadczyłam.
–
Emm... Ok. To do zobaczenia – uśmiechnęła się na odchodne Alice i odeszła
korytarzem.
Jak
tylko dziewczyna zniknęła za rogiem, natychmiast wróciłam do naszego miejsca w
bibliotece, gdzie zastałam Ellie i Ryana i nie zważając, że ponownie przerywam
im namiętny pocałunek, oznajmiłam:
– Panie
i panowie, nastąpiła zmiana planów.
*
Gdy
szłam opustoszałymi korytarzami, głuchą ciszę przerywał tylko stukot obcasów
moich czarnych, skórzanych botków, rytmicznie uderzających o kamienną posadzkę.
Otaczała mnie niczym nie zmącona harmonia i spokój, co było w sumie całkiem
niezłym paradoksem, bo tego co działo się w mojej głowie na pewno nie
nazwałabym ,,spokojem i harmonią'', a prędzej ,,huraganem i zniszczeniem''. Ta
istna nawałnica myśli męczyła mnie już od wczorajszego wieczoru, więc, jak nie
trudno się domyślić, tej nocy nawet na chwilę nie zmrużyłam oka. W środku owego
cyklonu rozważań jaśniały trzy imiona. Oczywiście męskie, bo przecież tylko
chłopcy potrafią do tego stopnia wszystko utrudnić i jednocześnie uprzykrzyć
życie. Pierwsze z imion to Jake - ten, któremu nieświadomie i zupełnie
przypadkowo zawróciłam w głowie i ten, któremu równie nieświadomie i zupełnie
przypadkowo złamałam serce. Drugie to James - ten, co do którego uczuć nie
jestem pewna, ale mimo wszystko i tak ponad wszystko pragnę go odzyskać. No i
trzecie, ostatnie to Score - ten, który
jeszcze niedawno próbował mnie zabić, a teraz siedzi w psychiatryku, gdzie za
chwilę mam go odwiedzić. W stosunku do tej wizyty miałam bardzo mieszane
odczucia. Z jednej strony miałam ochotę skakać ze szczęścia i krzyczeć jak
szalona, bo przecież w końcu mogłam spotkać się z osobą, za której widokiem
tęskniłam od dwóch miesięcy. Zaś z drugiej targały mną wątpliwości i niepokój.
Kiedy
nareszcie wdrapałam się na ostatnie piętro Hogwartu, przeklnęłam w duchu kogoś
kto wymyślił, że żeby dostać się z lochów Slytherinu do gabinetu dyrektora
trzeba było pokonać cały zamek. Po bezsennej nocy towarzyszyło mi zmęczenie,
które w połączeniu z niezrozumiałym poddenerwowaniem sprawiało, że czułam się,
jakbym miała nogi z waty. Do tego dochodził jeszcze głód, co dawało mieszankę o
bardzo nieprzyjemnych skutkach.
Rozejrzałam
się po korytarzu i na jego końcu zauważyłam jedną z niewielu nieśpiących o tej
porze osób. Michael Brown stał tuż przed posągiem kamiennej chimery i z uwagą
mu się przypatrywał. Nie miałam pojęcia dlaczego tak się stało, ale wraz z
momentem gdy zobaczyłam Mike'a ogarnęła mnie panika. Korzystając z okazji, że
chłopak mnie nie zauważył uskoczyłam za jedną ze stojących w pobliżu zbrój i
oparłam się o ścianę. Uspokoiłam się nieco głęboko oddychając i zaczęłam
analizować, co wywołało u mnie ten dziwny atak.
Po
kilku minutach, kiedy już ochłonęłam, ale nadal nie wiedziałam czemu się w ten
sposób zachowałam, postanowiłam dołączyć do Mike'a, jednak najpierw musiałam
się upewnić, czy wyglądam odpowiednio na spotkanie z bratem. Przyjrzałam się
moim ciemnym dżinsom i stwierdziłam, że idealnie pasują do białej koszuli,
którą przygładziłam i nieco poprawiłam podwinięte rękawy. Botki lśniły niczym
nie zmąconą czernią, a po wyczarowaniu niewielkiego lusterka utwierdziłam się w
przekonaniu, że kok wygląda perfekcyjnie w każdym calu. Wyglądałam doskonale,
dlatego zdziwiłam się, że coś mi nie pasowało w moim wyglądzie. Zdałam sobie
sprawę, że od kiedy zniknął Score, ani razu nie prostowałam włosów i teraz
wydawały mi się jakieś... nienaturalne. Również od dawna nie zapinałam
kołnierza koszuli na ostatni guzik, ani nie nosiłam aż tak obcisłych spodni. Na
twarzy miałam nieco mocniejszy makijaż, no ale to dało się jakoś uzasadnić, bo
musiałam jakoś zamaskować te okropne wory pod oczami.
Tak czy
inaczej, patrząc na własne odbicie w lustrze czułam się jakoś dziwnie, dlatego
szybko odwołałam lusterko, przywołałam na usta szeroki uśmiech i wyszłam zza
zbroi. Miałam szczęście, bo Mike nadal
wpatrywał się w posąg i nie obrócił się nawet, kiedy usłyszał stukanie
moich obcasów. Kiedy znalazłam się z nim ramię w ramię, nadal na mnie nie
patrzył, tylko wpatrywał się w gargulca, więc postanowiłam wziąć z niego
przykład i również zaczęłam przyglądać się rzeźbie. Był to wyjątkowo obskurny
posąg przedstawiający chimerę - wielkiego, mitycznego potwora o głowie lwa,
ciele kozy i ogonie węża.
–
Gotowa? – zapytał Mike, teraz z uwagą wpatrując się w
sufit.
–
Gotowa –
odparłam entuzjastycznie.
Chłopak
odetchnął głęboko, a po chwili ponownie się odezwał.
– Kocimiętka.
Z
początku nie wiedziałam o co mu chodzi, ale zrozumiałam, gdy po chwili kamienna
chimera jakby ożyła i odskoczyła w bok, odsłaniając przejście do niewielkiego,
okrągłego pomieszczenia, w którym ponad ziemią wystawały trzy pojedyncze
stopnie. Nie byłam pewna, dlaczego schody nie zostały ukończone, ale kiedy Mike
mnie przepuścił, weszłam do środka i stanęłam na jednym z nich. Stopnie zaczęły
się wznosić, jednocześnie budując za sobą resztę schodów. Droga na górę nie
była zbyt długa, jednak nasz środek transportu przemieszczał się dosyć powoli,
więc zdecydowałam przerwać niezręczną ciszę.
– Skąd
znałeś hasło?
– Było
na wewnętrznej stronie koperty – wytłumaczył krótko mój towarzysz i z powrotem
zapanowało milczenie.
Na
szczęście po chwili znaleźliśmy się przed bogato zdobionymi drzwiami do
dyrektorskiego gabinetu, więc podeszłam do nich i zapukałam. Po usłyszeniu
donośnego ,,proszę'' nacisnęłam na klamkę i drzwi bez najcichszego skrzypnięcia
ustąpiły.
–
Witam, pan...no Malfoy i panie Brown
– powitała nas profesor
McGonagall, zręcznie wybrnąwszy z sytuacji zaskoczenia widokiem mojej
osoby –
Cóż... Kłamstwem byłoby, gdybym powiedziała, że nie spodziewałam się
zobaczyć was tu razem.
– Dzień
dobry, pani profesor – odpowiedzieliśmy.
Dyrektorka
podniosła się z wykwintnego fotela wykonanego z brązu, a następnie podeszła do
jednego z portretów, którymi wypełniono wszystkie ściany i zwróciła się do
przedstawiającej go postaci.
–
Gwideonie, udaj się do swojego drugiego portretu w Magicznej Lecznicy św.
Ramony i poinformuj państwa Malfoyów, że goście niebawem się zjawią –
poprosiła McGonagall – Dwoje gości
– podkreśliła.
W
czasie gdy dyrektorka rozmawiała z portretem, przyglądałam się wszystkim
obrazom wiszącym w gabinecie, a było ich naprawdę sporo. Podczas wyjątkowo
nudnych wakacji, dwa lata temu, sięgnęłam po Historię Hogwartu i stamtąd wiem,
że wszystkie podobizny przedstawiają zmarłych dyrektorów szkoły. Notabene, ta
książka wcale nie była taka nudna, jak mogłoby się wydawać.
Mnie
jednak zaciekawiła jedna, konkretna postać, której portret wisiał zaraz za
fotelem dyrektora. Był to leciwy staruszek o długiej srebrzystobiałej brodzie i
przenikliwie błękitnych oczach, którymi przyglądał się mi zza okularów połówek.
Jego twarz, choć pokryta wieloma zmarszczkami, miała pogodny wyraz, a ponadto
wydawała mi się dziwnie znajoma. Z pewnością go nigdy nie poznałam, ale miałam
wrażenie, że musiałam natknąć się na zdjęcie tego czarodzieja. Świtało mi też w
głowie, że ten człowiek był kimś potężnym. Byłam jednak zaskoczona tym, że owy
staruszek się we mnie wpatruje. Przecież mnie nie znał! Nie miał pojęcia kim
jestem! Dlaczego więc patrzył się na mnie, a nie na przykład na Mike'a? A może
tylko mi się wydawało? Nie, na pewno nie. Ta sytuacja wydawała mi się co
najmniej dziwna.
Z
rozmyśleń wyrwało mnie dopiero mocne szturchnięcie Browna. Z wyrazu twarzy jego
i McGonagall wyczytałam, że dyrektorka właśnie zadała mi pytanie, jednak nie
miałam pojęcia jak ono brzmiało.
– Nie
szkodzi. Komuś chyba nie służą wczesne pobudki, dlatego przejdźmy do
meritum – oznajmiła profesor rzeczowym tonem, na co
trochę mi ulżyło – Rodzice panny Malfoy oczekują was w pokoju
odpraw w Magicznej Lecznicy św. Ramony. Macie dostać się tam za pomocą sieci Fiuu.
Chyba nie muszę was uczuć z niej korzystać?
Zgodnie
pokręciliśmy głowami.
–
Świetnie. W takim razie, może najpierw panna Malfoy –
poinstruowała nas dyrektorka i wskazała na kominek po lewej stronie
biurka.
Podeszłam
w tamtą stronę i ostrożnie uniosłam srebrną, ręcznie ozdabianą czarkę stojącą
na brzegu kominka. Nasypałam na dłoń trochę srebrnoszarego proszku i weszłam do
paleniska. Podniosłam rękę w górę.
– Magiczna
Lecznica świętej Ramony – powiedziałam starannym i spokojnym tonem,
jednocześnie rzucając pył pod swoje nogi.
Zaraz
potem wokoło pojawiły się szmaragdowe płomienie, a w ostatniej sekundzie przed
podróżą rzuciłam spojrzenie na staruszka na portrecie, który nadal pogodnie się
do mnie uśmiechał. Po chwili
pojawiłam się w zupełnie innym, ale również nie znanym mi pomieszczeniu. Ściany
miały przyjemny kolor jasnego beżu i pod każdą z nich stały dopasowane kanapy z
mnóstwem poduszek. Gdzieniegdzie ustawiono także stoliki do kawy, a ten bardzo
przytulny pokój oświetlały stylowe żyrandole. Całość zrobiła na mnie naprawdę
dobre wrażenie.
Powoli
wyszłam z kominka i zaklęciem usunęłam sadzę, która pobrudziła moją dotąd
śnieżnobiałą koszule. Gdy chowałam różdżkę do rzeczywistości przywołało
mnie znajome odchrząknięcie. Rozejrzałam się po pokoju i o dziwo dopiero teraz
ich zobaczyłam. Wysoka kobieta o gęstych, ciemnobrązowych, ładnie upiętych
srebrną spinką włosach ubrana była w szary żakiet i czarną, ołówkową spódnicę.
Astoria Malfoy, znana również jako moja mama. Obok niej stał nieco niższy (ale
tylko przez wysokie koturny mamy) mężczyzna o platynowo-szarych oczach i bardzo
jasnych włosach, które idealnie kontrastowały z ciemnoszarą marynarką i
spodniami do kompletu. Draco Malfoy, mój tata. Oboje stali wpatrzeni we mnie, a
towarzyszyła im elegancko ubrana, dosyć młoda brunetka o szarych oczach,
zapewne pracownica owej placówki.
–
Cześć, mamo. Cześć, tato – przywitałam się.
–
Witaj, Kate. Dobrze cię widzieć – skłamała mama i objęła mnie, a zaraz później
w jej ślady poszedł tata.
Uśmiechałam
się do nich serdecznie, ale nie zupełnie im nie wierzyłam. Nie chcieli, żebym
tu przychodziła i to dało się wyczuć. Nie życzyli sobie mojej obecności, jednak
ja nie zamierzałam odpuścić, a ich negatywne podejście i możliwość pokazania
rodzicom jak wielki błąd popełnili próbując nas odseparować, tylko podsycało
mój entuzjazm.
Chwilę
po mnie zjawił się Mike i gdy tylko on przywitał się z moim rodzicami, całą
piątka przeszliśmy przez drzwi i ruszyliśmy korytarzami, cały czas prowadzeni
przez szarooką pracownicę lecznicy.
Prawdę
mówiąc, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie szpital psychiatryczny. W moich
przewidywaniach przedstawiał się jako duży, smutny budynek o śnieżnobiałych,
przygnębiających pomieszczeniach i długich korytarzach z ogromną ilością
zamkniętych drzwi. Tymczasem, to miejsce wydało mi się naprawdę przyjemne!
Każdy
korytarz budynku został urządzony tak, by prezentował zupełnie inną, ale zawsze
bardzo łagodną, scenerię. Przykładowo, gdy opuściliśmy pokój z kominkiem
wylądowaliśmy na rozległej, przepięknej łące. Niemal dosłownie. Pod nami rosła
młoda, soczyście zielona trawa, a ściany pokrywała świeża, pistacjowa barwa, w
niektórych miejscach przeplatająca się z tapetami przedstawiającym łąkę. Owe
tapety nie były jednak zwyczajne, ponieważ wykonane zostały niezwykle
detalicznie, a ponadto wszystko się na nich ruszało, dzięki czemu można było
obserwować, jak trawa kołysała się na delikatnym wietrze, biedronka wygrzewała
się na słońcu, a motyl przelatywał z kwiatka na kwiatek. W tle puszczono
dźwięki, które faktycznie można usłyszeć na łąkach, co dawało efekt tego, że
można było na chwilę faktycznie zapomnieć gdzie się obecnie znajduje.
Przechodząc
przez kolejne piętra trafialiśmy do lasu, w góry, nad jeziora, itd. a każde
kolejne miejsce wydawało mi się coraz piękniejsze. Na każdym z nich znajdowały
się oczywiście adekwatne dekoracje, ale też atrakcje dla pacjentów. Na przykład
na łące znajdował się pokój zen, służący do ćwiczenia jogi, a z kolei idąc
korytarzem górskich szczytów można było znaleźć się w pomieszczeniu, który
przypominał olbrzymią salę gimnastyczną z ogromną ścianką wspinaczkową, kilkoma
boiskami i mini siłownią. W lesie panowała atmosfera skupienia i nie trudno się
domyślić, że to tu odbywały się lekcje dla nieletnich pacjentów, którzy nie
wymagali kształcenia indywidualnego. Z kolei na piętrze przypominającym
idealnie zadbany ogród, w powietrzu unosiła się woń pysznego jedzenia, co było
oznaką zbliżającego się śniadania.
Zanim
dotarliśmy na odpowiedni korytarz mijaliśmy dziesiątki wyglądających na
zadowolonych pacjentów, którzy swobodnie przechadzali się, rozmawiali, grali w
szachy lub po prostu cieszyli się swoim towarzystwem. Miałam wrażenie, że nie
znajduję się w żadnym psychiatryku, tylko supernowoczesnym hotelu, ośrodku wypoczynkowym,
czy sanatorium. Wszyscy ci ludzie wyglądali na zadbanych, odprężonych i
wypoczętych. Nie byli ubrani w jednakowe, szare kombinezony, w których ich
sobie wyobrażałam, a w zwyczajne, codzienne ciuchy. Przez chwilę miałam chęć,
by samej zostać tu na dłużej.
W końcu
dotarliśmy na piętro, na którym, według słów Cynthi Bennet, czyli pracownicy
lecznicy, która została nam przydzielona, znajdował się pokój Score'a. Był to
długi korytarz, którego motywem przewodnim ustanowiono plażę i ocean. Szliśmy
po miękkim, jaśniusieńkim piasku, który o dziwo nie wsypywał się nam do butów.
Tapety na ścianach przedstawiały rozległe, idealnie błękitne morze, którego
spienione, niezbyt wysokie fale rytmicznie obmywały brzeg, przepięknie przy tym
szumiąc. Co jakiś czas z głośników rozbrzmiewały skrzeki mew, które na chwilę
pojawiały się na horyzoncie. W miejscach pozbawionych ruchomych teł, na
pastelowej, niebieskiej farbie zawieszono koła ratunkowe, klimatyczne sznury i
węzły, a także sieci rybackie. Zamiast ławek ustawiono drewniane leżaki z
palemkami lub siedziska z łodzi.
– To
tutaj –
oznajmiłam pani Bennet, gdy zatrzymaliśmy się przy drzwiach wykonanych z
jasnej plecionki – Przypominam, że kolejni odwiedzający powinni
wchodzić po kolei. Najpierw pierwsza osoba, potem dołączy do niej druga i tak
dalej... To kto wchodzi jako pierwszy?
– z ostatnim pytaniem zwróciła
się do moich rodziców.
– To
może ja – odezwali się jednocześnie mama i tata.
Nie
mogłam powstrzymać cichego, ale pogardliwego parsknięcia śmiechem.
– No to
teraz ja załatwię popcorn, ty idź po colę i rozsiądźmy się wygodnie bo zaczyna
się przedstawienie! – szepnęłam sarkastycznie do Mike'a.
Chłopak
nie odpowiedział, tylko, podobnie jak ja, czekał na rozwój wydarzeń. Miałam
niemalże stuprocentową pewność, że zaraz zaczną się kłócić.
– Wydaję
mi się, że to ja powinnam wejść pierwsza, skarbie –
stwierdziła mama, a jej ton wskazywał na to, że nie życzy sobie, by
ktokolwiek dyskutował z nią na ten temat.
– Kochanie,
przecież rozmawialiśmy już na ten temat w domu i... –
zaczął spokojnie tata, ale mama mu przerwała.
– I co?
Zadecydowałeś, że idziesz pierwszy...
– wtrąciła mama, ale tym razem to
tata jej przerwał.
– Razem
stwierdziliśmy, że ja będę lepszą osobą do przygotowania mojego syna...
–
Naszego syna – poprawiła go natychmiast mama.
–
Naszego syna na spotkanie z gośćmi
– dokończył tata.
– Ha! A
to niby dlaczego? To ja jestem jego matką!
– oburzyła się mama.
– A ja
ojcem i co w związku z tym? Mam na niego lepszy wpływ – odparł
ojciec, a jego ton nadal był niezwykle zimny i stanowczy,
– Nie
rozśmieszaj mnie! – prychnęła z pogardą mama.
– Nie
chcę mówić ,,a nie mówiłam'', ale... A nie mówiłam? –
szepnęłam do Mike'a i dopiero teraz zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy.
Mike'a
tutaj nie było! Wykorzystał to, że zarówno ja, jak i pani Bennet byłyśmy
pochłonięte kłótnią rodziców i nie zauważyłyśmy, że on właśnie wślizguję się do
pokoju Score'a. Gdy jego stopa zniknęła za drzwiami, które bezszelestnie
przymknął, wpadłam na pomysł, by podobnie jak on skorzystać z okazji. Zgięłam
trochę sylwetkę i niezauważona przemknęłam obok rodziców. Dotarłam do drzwi i
już je otwierałam, kiedy coś bardzo mocno je popchnęło i zatrzasnęły się z
takim hukiem, że aż odskoczyłam z szoku i przerażenia.
– A
gdzie ty się wybierasz, młoda damo?
– słowa mojego taty, który nadal
trzymał dłoń na drzwiach były niczym płynny lód.
– W to
samo miejsce do którego właśnie wszedł Mike
– prychnęłam do ojca patrząc na
niego spode łba.
Nie
ukrywam, że widok moich zaaferowanych rodziców nerwowo rozglądających się po
korytarzu sprawił, że byłam bardzo wdzięczna Mike'owi.
–
Wybaczy pan, ale przed dołączeniem kolejnego gościa musi minąć co najmniej
piętnaście minut – powiedziała pani Bennet i zagrodziła tacie drogę,
gdy ten chciał otworzyć drzwi.
Mogłabym
przysiąc, że zaraz potem kobieta puściła do mnie oko. Tata spojrzał na mnie z
kamienną twarzą, choć znałam go zbyt długo, by nie wiedzieć, że jest bardzo
rozeźlony. Uśmiechnęłam się do niego szyderczo i rozłożyłam ręce, co miało
znaczyć tyle co ,,co zrobisz? nic nie zrobisz''. Tata odwrócił się do mamy i
burknął do niej coś w stylu ,,no i co
żeś narobiła'', czym rozpoczął kolejną, piętnastominutową kłótnię.
Tym
razem ich jednak nie słuchałam siedziałam na drewnianym siedzisku rodem z
prawdziwej, rybackiej łódki i wpatrywałam się tępo w falujące na przeciwległej
ścianie morze. Fale oblewały brzeg, a ja rozmyślałam co właśnie dzieje się za
ścianą. Zastanawiałam się, czy i jak bardzo zmienił się mój brat przez ostatnie
dwa miesiące i jaki charakter ma trwająca rozmowa jego z Mike'iem. Czy Brown ma
do Score'a pretensje i woli zachować dystans? A może cało czas się kłócą? Albo
wbrew przeciwnie, żartują i śmieją się do łez. Niepewność była najgorsza.
Pani
Bennet co jakiś czas wchodziła do środka i sprawdzała czy wszystko w porządku,
a ja, jako że oczywiście w hierarchii domowej jestem na szarym końcu,
siedziałam, myślałam i czekałam przez prawię godzinę. Po tym czasie Cynthia,
którą notabene już zdążyłam polubić, wyszła z pokoju i z promiennym uśmiechem
na ustach oznajmiła, że nadeszła moja kolej. Wstając musiałam podeprzeć się
ściany, bo całkiem zdrętwiały mi nogi. Zwyczajowo przygładziłam włosy, koszulę
i spodnie i w myślach przywołałam najszczęśliwsze wspomnienie z dzieciństwa,
jakie miałam w pamięci. Kiedy rozchodziło się po moim ciele czułam się, jakbym
szykowała się do rzucenia zaklęcia patronusa, ale nic takiego nie zrobiłam,
tylko postarałam się o szczery uśmiech. Gdy ten już zagościł na mojej twarzy
byłam gotowa, więc podeszłam do drzwi.
Kiedy
pani Bennet otworzyła je przede mną, weszłam do ładnej, przestronnie urządzonej
kawalerki. Miała ona na oko około 225 stóp kwadratowych, więc była stosunkowo
niewielka, ale w niczym jej to nie przeszkadzało. Składała się z jednego,
dużego pomieszczenia, które gdyby nie oddzielony od niego pokój, jak się
domyślałam łazienka, byłoby idealnym kwadratem. W owym lokum, podobnie jak na
korytarzu, przewarzały odcienie jasnego błękitu oraz bieli, z tą różnicą, że
gdzieniegdzie występował także kolor beżowy. Z prawej strony znajdował się
niewielki aneks kuchenny wykonany w jasnym drewnie. Na prawo ustawiony został
czteroosobowy stolik jadalny, a obok niego stało biurko o pospolitym wyglądzie.
W prawym rogu, dalej od drzwi zrobiono przytulny kącik imitujący salon, w
którym zawarta była biblioteczka, stolik do kawy, dwa fotele i kanapa.
Właśnie
ta kanapa od początku przykuła moje spojrzenie. No... może nie tyle sama
kanapa, co osoba, która na niej siedziała, tuż obok Mike'a. Miałam wrażenie, że
był nieco wyższy niż ostatnio. Jego brodę pokrywał kilkudniowy zarost, a jasne
włosy były dokładnie takie jak to pamiętałam. Ubrany był w śnieżnobiałą
koszulkę, ciemne dżinsy i zwyczajne, czarne trampki. Zabawne było to, że jego
ciuchy były męską i nieco luźniejszą kopią moich.
Scorpius.
Pewnie to głupie, ale wzruszyłam się na widok brata. Jednak tym, co w tamtej
chwili było dla mnie najwspanialszym widokiem jaki mogłam sobie wyobrazić, to
to, że się śmiał. Nie pamiętałam kiedy ostatnio widziałam Score'a
uśmiechniętego, nie mówiąc już o szczerym śmiechu. Na początku roku szkolnego?
W wakacje? Nijak nie mogłam sobie przypomnieć tego momentu, ale z całą
pewnością było ta bardzo dawno.
Niestety
nie dane było mi cieszyć się tym widokiem przez nawet pół minuty, bo gdy tylko
Score uświadomił sobie kto przed nim stoi, nieco spoważniał. Ja jednak cały
czas się uśmiechałam.
–
Cześć, Score – powitałam go promiennie.
Na
dźwięk mojego głosu Scorem wstrząsnął jakiś dziwny dreszcz, po którym chłopak
natychmiast się wyprostował. Zaczął nerwowo ruszać dłońmi, niekiedy zaciskając
je na kolanach. Nie widziałam co powiedzieć. Byłam zdziwiona takim obrotem
sprawy. Brat nadal mi nie odpowiadał. –
Co u ciebie? – zagadnęłam pogodnie, nie do końca wiedząc co
robić.
Chłopak
zamknął oczy i widziałam, że się uspokaja. Gdy je otworzył zachowywał się już
całkiem normalnie, ale ani razu na mnie nie spojrzał.
–
Cześć, Kate – odezwał się w końcu.
Odetchnęłam
z ulgą. Miałam poczucie, że chociaż jeden problem zniknął z moich barków.
Wierzyłam, że teraz już pójdzie jak z płatka i wszystko będzie jak dawniej.
– Jak
się czujesz? – spytałam beztrosko podchodząc bliżej.
–
Nieźle –
odparł Score obserwując ścianę.
W
powietrzu wisiała napięta atmosfera. Czułam, że coś... coś było nie tak. Po
chwili milczenia Score coś szepnął do Mike'a.
– Kate,
chyba lepiej byłoby, gdybyś wyszła
– oznajmił z goryczą Mike.
–
Słucham?!
– Tak,
chyba powinniśmy już wracać. Scorpius pewnie chciałby odpocząć, z resztą i tak
zabraliśmy mu dużo czasu – poparł Mike'a tata.
Oni
siedzieli u niego godzinę, a ja mam wyjść po minucie?! Wymieniłam z nim dwa
zdania! Nie ma mowy, żebym już wychodziła!
– Kiedy
wrócisz do szkoły? – kontynuowałam, nie zważając na to, że inni
zbierali się do wyjścia.
–
Kate... – upomniała mnie mama.
– Żyjesz
tu jakoś?
–
Kate... – mruknął tata.
–
Odpowiesz w końcu?
–
Wyjdź –
odpowiedział.
Wpatrywał
się w podłogę a jego głos był prawie tak stanowczy, jak taty. Zrobiło mi się
niewyobrażalnie przykro. Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Odwróciłam
głowę, bo już nie mogłam na niego patrzeć. Pech chciał, że przekręciłam głowę
akurat w kierunku biurka, przy którym stał średniej wielkości kosz na śmieci,
którego wcześniej nie zauważyłam. Śmietnik był po brzegi wypełniony
identycznymi kopertami, które bez trudu rozpoznałam. Moje listy. Moje pieprzone
siedemdziesiąt dziewięć listów, które wysyłałam mu codziennie przez ostatnie
ponad dwa miesiące. Wszystkie były nietknięte. Nawet żadnego nie otworzył.
Zdałam
sobie sprawę, że to nie rodzice próbowali nas rozdzielić... To on tego chciał.
Nie chciał mnie widzieć, nie chciał ze mną rozmawiać... Nie chciał mnie znać.
Czułam się potwornie. Miałam ochotę krzyczeć, płakać i niszczyć wszystko
wokoło. W oku zakręciła mi się łza, którą wytarłam jeszcze zanim pojawiła się
na moim policzku.
Spojrzałam
na niego po raz ostatni, lecz on nadal patrzył się w ziemię, więc bez słowa
wyszłam trzaskając drzwiami. Nie długo po moim wyjściu pojawili się rodzice,
Mike oraz pani Bennet, a zaraz potem ruszyliśmy w stronę pokoju odpraw. Rodzice
kilka razy próbowali przerwać milczenie. Mama zapytała jak mi idą
przygotowania do SUMów, a tata był ciekawy jak sprawuje się nowa miotła, ale
żadnemu z nich nie odpowiedziałam. Z trudem hamowałam płacz, więc o spokojnej,
rodzinnej pogawędce nawet nie było mowy. Niekiedy odpowiadał za mnie Mike, ale
mało mnie to obchodziło. Chciałam już tylko opuścić to koszmarne miejsce i
znaleźć się w Hogwarcie, w domu.
Gdy
dotarliśmy nareszcie do kominka uścisnęłam się na pożegnanie z rodzicami,
rzucając na odchodne zwykłe ,,cześć'', a gdy powiedziałam ,,dowidzenia'' pani
Cynthi, poradziła mi, żebym się nie przejmowała. Nie zwlekając weszłam do
paleniska, wzięłam od mamy trochę proszku Fiuu i po chwili byłam z powrotem w
Hogwarcie. Gabinet był pusty, z czego się cieszyłam, bo uniknęłam pytań
dyrektorki, więc wybiegłam z niego, zbiegłam po schodach, później korytarzem,
znowu schody itd.
W końcu
znalazłam się w pokoju wspólnym. Bez chwili namysłu wbiegłam po schodach do
dormitoriów chłopców, załomotałam drzwi, przy których widniał podpis ,,Potter
Albus i Zabini Jacob'', a gdy tylko się otworzyły, rzuciłam się w ramiona Ala. Dłużej
nie mogłam wytrzymać. Po moim policzku spłynęła jedna łza, a zaraz potem
dołączyły do niej kolejne.
*
Jest! Score! Jest Score! Moja radość jest ogromna! Jest Score.
OdpowiedzUsuńNo ok. Jak mógł tak potraktować Kate? Żal mi dziewczyny.
Jak Ty takie długie rozdziały piszesz?!
Ps. Czy ta "Kocimiętka" to może przypadek? :""") czy cel zamierzony? :"")
Jest! Komentarz! Jest komentarz! Moja radość jest ogromna! Jest komentarz, a myślałam, że już wszyscy o mnie zapomnieli ;) A tak całkiem serio, co do długości rozdziałów, to kiedy sama czytam jakieś fanfiki, to wolę czytać długie rozdziały, więc postanowiłam, że i tutaj będę wrzucać dłuższe, ponieważ wydaje mi się, że akcja jest bardziej wartka, historia ciekawsza, no i wszystko szybciej posuwa się do przodu :D
UsuńJeśli chodzi o ,,kocimiętkę", to po prostu myślałam nad tym, jakie hasło mogłaby wymyślić Minerwa i stwierdziłam, że skoro Dumbledore ustawiał nazwy ,,ludzkich słodyczy", to McGonagall mogłaby użyć ,,kociego słodycza" ^^
Jeszcze raz dzięki za komentarz :D
Dziękuję za odpowiedź!
UsuńA Kocimiętka skojarzyła mi się ze wspaniałym lektorem z jedynki :""")
Mogę wiedzieć, co ma lektor z jedynki do kocimiętki? xDDD Teraz to mnie serio zaciekawiłaś :P
UsuńNie znam nazwiska:""")
UsuńTylko tłumaczył "Kotnę" zbyt dosłownie.
Haha :D
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTak, ostatnio bardzo często używam łacińskich zwrotów i fajnie, że to zauważyłaś ^^ Wezmę pod uwagę twoją opinię na temat długości :D Dzięki za komentarz i również pozdrawiam ;)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńJak już kiedyś wspomniałam - wolę nie zapowiadać :)
UsuńWybacz, że tak późno komentuję, ale mój internet wysiadł :( Rozdział jak zawsze wspaniały :) Ciekawa jestem, co będzie dalej ;) Pozdrawiam i życzę dużo weny :)
OdpowiedzUsuńDzięki! :D
Usuń